„A może by my tak, kumie, politykę napisali…”

Na stronach Instytutu Obywatelskiego ukazał się tekst pt. Wyzwania nowoczesnej polityki naukowej pióra Ł. Zamęckiego, P. Wojtulka i R. Kamińskiego. Tekst ten zasługuje na uwagę z kilku przyczyn: po pierwsze pokazuje jak świat widzi następne pokolenie Mustafów Mondów nauki – ludzi, którzy za kilka lat być może będą odpowiadać za kształt systemu nauki i szkolnictwa wyższego w kraju. Po drugie – ukazał się na stronach think tanku mocno kojarzonego z jednym z większych stronnictw politycznych, wpłynie więc zapewne na to, jak nauka i szkolnictwo wyższe będą prezentowane co najmniej w jednym z programów wyborczych. Po trzecie, w tekście tym jak w soczewce skupiają się wszystkie słabości naszej rozmowy o nauce i szkolnictwie wyższym. Jest jeszcze czwarty powód, prywatny: dwóm z trzech autorów obiecałem napisać polemikę z ich tekstem. Szanując zatem ich intencje i nie zgadzając się z diagnozą pozwolę sobie zgłosić kilka wątpliwości.

Największym rozczarowaniem jest to, że autorzy wałkują te same problemy, co zawsze. Już w przedwojennych numerach „Nauki Polskiej” można było znaleźć podobne narzekania. Ba, znalazła się tam nawet dyskusja o tym, czy istnieje „nauka polska” i czy można mówić o „naukach narodowych.” Zainteresowanych odsyłam do źródła. Wszystko raczej z perspektywy uniwersytetu i interesów członków korporacji akademickiej, a nie polityki państwa. Ważne, ale nie na tyle, by wystarczyło do pchnięcia świata na nowe tory. Ba, za mało nawet, żeby popchnąć do przodu naszą nieco rozklekotaną akademicką ciuchcię.

Świat polityki naukowej zaczyna się autorom w zasadzie z reformą ministra Gowina. Pomijają (wolno im) to, co było wcześniej. Nie zauważają, że kształt systemu nauki i szkolnictwa wyższego zawdzięczamy bardziej reformom min. B. Kudryckiej, niż obecnej administracji. To poprzednim ekipom zawdzięczamy totalny brak polityki naukowej. Życzenia Głównego Płatnika trzeba było odczytywać nawet nie z przepisów, co z wzorów matematycznych. Rządzą nami bowiem od lat algorytmy, rankingi i wykazy. Część z tego, co autorzy krytykują, w tym umiarkowany entuzjazm humanistów do uczestnictwa w obrocie międzynarodowym, jest efektem zaniechań, jeśli nie błędów poprzedników: skoro przez lata książka opublikowana w Cambridge University Press była nic nie warta, albo warta tyle, co produkt wydawnictwa „Szwagier i ja,” a wykazy czasopism nie obejmowały większości tych, w których publikować warto, trudno się dziwić rezultatom. Nawet najzagorzalszy krytyk reform min. Gowina musi przyznać, że wprowadzenie wykazu wydawnictw i poszerzenie wykazu czasopism było krokiem w dobrym kierunku (o ile uważamy wykazy za potrzebne). Tylko że teraz zaczynamy dopiero odrabiać wieloletnie straty spowodowane wyraźnym przekazem: „nie publikujcie za granicą. To się nie opłaca w parametryzacji.” Autorzy nie dostrzegli, że powstała NAWA i to również jest coś, o czym poprzedniczki nie pomyślały wcześniej i jest dobrym pomysłem. Last but not least w wykazie „czego tu nie ma” nie może zabraknąć najważniejszego: Ustawa 2.0 nałożyła na ministra obowiązek stworzenia polityki naukowej. Projekt tej polityki, pierwszy od lat, jest dostępny, jednak autorzy tego faktu odnotowują, choć projekt jest świeżutki a konsultacje trwają. Żeby było zabawniej, to, co proponuje rząd nijak się ma do tego, jak jego intencje odczytują autorzy artykułu.

Co zatem widzą autorzy Wyzwań? Widzą gromadę kołtunów, chcących uprawiać „naukę polską” – wsobną, autarkiczną, równoległą wobec tego, co się na świecie dzieje zdolną jedynie do „prostego opisu przeznaczonego dla czytelnika krajowego.” Mówiąc wprost – niekompetentni pseudouczeni lenią się bardzo i zupełnie myszy nie chwytają. A już pytanie o sensowność użycia języka narodowego w nauce i poddanie w wątpliwość istnienia uniwersalnych zasad ewaluacji dowodzi nieświadomości tego, jak wygląda nauka światowa. Tymczasem starczy użyć Wujka Google by znaleźć całkiem poważną dyskusję o tym, jak należy oceniać humanistykę a nawet dowiedzieć się, że podnoszone przez zwolenników publikowania w językach narodowych argumenty nie są wyłącznie domeną polskiej „nauki równoległej.” Do tekstu, który skądinąd pokazuje istotę rzeczy i jest pisany z perspektywy kogoś, kto uważa, że użycie lingua franca nie hańbi można zajrzeć tutaj. Po prostu – debata o miejsce polszczyzny jako języka opisu rzeczywistości wysokiej jest częścią światowej debaty o przyszłości humanistyki. Nie odstajemy od „standardów światowych,” Problemem natomiast jest jak mierzyć jakość badań humanistycznych i społecznych, bo te z nauk ścisłych niekoniecznie się sprawdzają i to z różnych przyczyn.

Dalej: autorzy widzą jakiś „ściślejsze nadzorowanie” uczelni, choć na razie minister nie wychodzi poza pomysły poprzedniczek. Słusznie zauważają, że metodą „prostych cięć” niewiele można osiągnąć, choć z perspektywy wieloletniego administratora dotychczasowe reformy, na których bazuje Ustawa 2.0 jak i sama ustawa przypominają, co chyba już kiedyś napisałem, dwa rodzaje działań. Ścinanie bród bojarom przez Piotra I w nadziei, że zostaną od tego Francuzami i budowę samolotu z trzciny w nadziei, że przyleci prawdziwy samolot i zrzuci coś fajnego. To takie właśnie „proste cięcia” zmusiły humanistykę i nauki społeczne do publikowania poza dyscypliną. Skoro wskaźniki są wszystkim, doczepienie literaturoznawcy do tekstu biologów o słowikach, gdzie przywołał wiersz „Ptasie radio” daje więcej, niż napisanie porządnego tekstu do czegoś naprawdę fachowego, ale z gorszymi punktami. Z tego nie wygrzebiemy się przez dekady.

Zgadzam się z autorami, że polityka naukowa jest powiązana z ogólną jakością rządzenia. Trudno się nie zgodzić. Tylko – co z tego? Recept w tekście brak. Podobnie należy zgodzić się, że jawność i otwartość są dobre. Tylko tę jawność, o której piszą autorzy już mamy. Odpowiedzi na zadane w tekście pytania pozwala uzyskać jedno dobre badanie z wykorzystaniem przepisów o dostępie do informacji publicznej. Ważny, ale potraktowany po macoszemu jest inny problem – komunikacji między akademikami a społeczeństwem. Coś, co było kiedyś normą zostało dość skutecznie stłamszone przez kolejnych reformatorów – za to nie ma punktów albo będą bardzo małe. Nie warto.

Ostatnia część analizowanego tekstu poświęcona jest oddzielaniu owiec od kozłów, że się ewangelicznym zwrotem posłużę. Tego co dobre, od tego co złe. Większość postulatów jest ogólnie słuszna, choć trudno mi dostrzec, jak je przekuć na politykę naukową, tudzież w czym tkwi problem, ale może nie dostrzegam czegoś ważnego (nie ironizuję, zakładam, że za tymi tezami stoi coś więcej niż tylko narzekanie, że świat jest niesprawiedliwy albo źle zarządzany)

Rozdzielenie działalności naukowej od działalności popularyzatorskiej: jest, niech mi autorzy wybaczą, oczywistością. Jest także widoczne w regułach ewaluacji i w regułach awansowych. Natomiast jeśli dobrze odczytuję intencje autorów, najchętniej wywaliliby do kosza public scholarship dość jednak ważne w naukach humanistycznych i społecznych. Do jakiej „narracji rządzących” i jakiego „konstruowania polityki naukowej w ostatnich latach” się odwołują – nie wiem. Być może w kolejnych tekstach zobaczymy wyjaśnienie.

Rozdzielenie nauki od poglądów to też raczej oczywistość. Z tym, że autorzy zapominają, że w wielu dyscyplinach poglądy są ważne. Trudno od marksisty wymagać, by zapomniał, że jest marksistą jak analizuje gospodarkę i robił to wg Friedmana. W humanistyce i naukach społecznych to jest znacznie bardziej widoczne niż w naukach ścisłych, oczywiście, jeśli zajęcia nie polegają tylko na przedstawieniu suchych faktów i katechizmowego odpytania z przekazanej wiedzy. Co innego, jeśli ktoś opowiada zupełne dyrdymały nie związane z wykładanym przedmiotem, albo przedstawia jako obowiązującą na wykładzie z chemii teorię flogistonu. Czy dopuszczalnych granicach mieści się jeden z moich wykładowców, tłumaczący nam w moich czasach studenckich, że prezydent RP to naziol wcielający w życie decyzjonizm Carla Schmitta to do dziś nie wiem.

Rozdzielenie relacji mistrzowskiej od feudalizmu naukowego tu oczywiście wszyscy mamy pewność, że feudalizm jest be. Tylko jak polityka naukowa ma zmienić kulturę organizacyjną konkretnej uczelni albo zwyczaje środowiskowe w dyscyplinie? Nie ma obecnie przepisów ograniczających młodych badaczy. Jedynie do promowania i recenzowania doktoratów zasadniczo potrzebna jest habilitacja. Autorzy piszą, że jakieś zmiany są niezbędne, nie wskazują jednak jak chcieliby zmienić system. Większość wymienionych przez nich problemów to bieżące zarządzanie uczelnią. Na poziomie polityki tego się nie rozwiąże. Przezbrojenia moralnego minister nie załatwi. Tego, żeby młodsi pracownicy nauki utworzyli na danej uczelni silną reprezentację też nie.

Rozdzielenie finansowania środowiska akademickiego od finansowania badań naukowych – trudno tu odczytać myśl autorów. Jeśli chodziło o to, że bieżące funkcjonowanie uczelni powinno być finansowane w 100% z subwencji, a badania wymagające nadzwyczajnych środków z grantów, to nikt tego nie kwestionuje. Jeśli chodzi o to, że pieniądze mają być wydawane racjonalnie – też. Przykład wydatków wojskowych II RP akurat mówi jeszcze coś: uczonych i wynalazców mieliśmy wystarczającą liczbę. Natomiast wykorzystać ich nie umiano, a modernizacji przeszkadzało nie tylko złe zarządzanie, ale opór wojskowych, którym dobrze było jak było (tak, tu można by dalej paralelę prowadzić). Wina leżała po stronie praktyki, a nie nauki, jednak obecny mindset jest taki, że dziś pewnie przeczytałbym w gazecie, że to dlatego bo pewnie uczeni się nie starali komercjalizować.

 Rozdzielenie zarządzania nauką od zarządzania na rzecz nauki – przekonanie, że uczelnie zbawi profesjonalizacja zarządzania i powołanie rektora – menedżera, prezydenta z MBA, jak zwał jest tyleż stare, co fałszywe. Tak, są tak działające systemy (w prawnoporównawcze szczegóły nie wchodzę, bo nie mają większego znaczenia). Tylko każdy, kto miał cokolwiek do czynienia z biznesem czy prawem wie, że struktura formalna organów osoby prawnej nie decyduje o tym, jak dobrze albo jak źle radzi ona sobie na rynku. W przypadku uczelni to się także sprawdza (chyba nawet europejski podatnik grube miliony stracił na finansowanie potwierdzających oczywistość badań). W systemach z prezydentem uczelni odpowiadającym za zarządzanie i provostem są uczelnie świetne i do luftu. Ba, for profit colleges zarządzane bardzo ale to bardzo menedżersko bankrutują i tracą akredytacje. W Polsce model menedżerski przyjęła większość uczelni niepublicznych. I góra dwie, może trzy z nich mają zauważalne osiągnięcia na poziomie światowym. Spółdzielnia uniwersytecka Mondragon (taka uczelnia powołana przez spółdzielnię o tej samej nazwie) radzi sobie całkiem nieźle, choć to akurat przypadek bardziej skupiający się na dydaktyce. To samo dotyczy uczelni zarządzanych bardziej tradycyjnie.

Summa: gdybym próbował odtworzyć na podstawie tego tekstu politykę naukową, jaka odpowiadałaby autorom, rezultat byłby anarchistyczno-zamordystyczny: wyrzucamy wszystkich piszących w języku narodowym „uczonych wsobnych,” zajęcia prowadzimy ściśle według sylabusa (najlepiej od razu nagrywamy, żeby potem można było sprawdzić czyśmy jakiegoś poglądu nie przemycili), specjalny urząd posprawdza, czy nie próbujemy przemycić jakiejś popularyzacji jako nauki, ale mamy jednocześnie popularyzować. Mamy brać udział w tworzeniu polityk publicznych, ale nie wolno przy tym mieć poglądów (znów ktoś to sprawdzi?). No i wszystkim będzie zarządzał Prezydent Uczelni odpowiedzialny tylko przed Bogiem i Rankingiem.

Ponieważ analizowany tekst miał być wstępem do dyskusji nad nową polityką naukową, pozwolę sobie zaproponować nieco inne osie debaty. Takie, które pozwolą nam się oderwać na chwilę od dyskusji o tych samych drobiazgach, o których dyskutujemy od czasu ustawy o szkołach akademickich.

  1. System unitarny czy binarny? Reforma Gowina wprowadziła podział uczelni na akademickie i zawodowe. Czy utrzymujemy ten podział, czy też wracamy do modelu pozwalającego uczelniom samodzielnie kształtować swoją misję? Czy utrzymujemy osobny system instytutów PAN i badawczych?
  2. Jeśli decydujemy się na system binarny, to jaka powinna być rola uczelni akademickich i zawodowych, czy przyjmujemy system „różni lecz równi” czy ograniczamy rolę tych ostatnich do dydaktyki bez badań?
  3. System egalitarny czy elitarny? W tym pierwszym dbamy o równomierne rozmieszczenie uczelni i o to, żeby każda z nich reprezentowała podobny poziom, zapewniała porządny start zawodowy i dawała szansę na karierę. Uczelnie dostają podobne finansowanie, a jak sobie poradzą w świecie zależy tylko od nich. W systemie elitarnym wyodrębniamy grupę uczelni, w których rozwój będziemy inwestować, a całą resztę sprowadzamy do poziomu szkół dających wykształcenie na poziomie umożliwiającym pełnienie roli niższej lub średniej kadry kierowniczej i technicznej. Absolutne minimum z założeniem, że absolwenci tych szkół nigdy nie osiągną poziomu wyższej kadry zarządczej, technicznej lub urzędniczej.
  4. Po co Polsce szkolnictwo wyższe? Uczelnie mają przede wszystkim być zakładami naukowymi dbającymi o pozycję kraju w rankingach, zakładami przygotowującymi do zawodu czy dającymi formację intelektualną? Który z tych elementów jest najważniejszy?
  5. Jaka ma być rola polszczyzny jako języka wysokiego? Utrzymujemy studia w języku narodowym, czy ograniczamy jego użycie do pierwszych trzech semestrów studiów licencjackich z założeniem, że kolejne etapy kształcenia odbywają się tylko po angielsku.
  6. Jak mają być zarządzane uczelnie – menedżersko przez kierownika wybieranego w konkursie, spółdzielczo przez społeczność akademicką czy w jakiś inny sposób? Każdy wybór ma konsekwencje – system menedżerski oznacza konieczność wprowadzenia silnego „nadzoru właścicielskiego” przez państwo, samorządy lub biznes. System spółdzielczy oznacza oddanie władzy załodze, a ingerencja państwa odbywa się tylko przez ustalanie reguł gry.
  7. Jaki ma być system finansowania: 100% subwencja pozwalająca na funkcjonowanie uczelni i finansowanie badań oraz studiów stacjonarnych i niestacjonarnych uzupełniana o granty i przychody z komercjalizacji i executive education? Częściowa odpłatność za studia np. jednolite mgr i II stopnia? Współfinansowanie przez rząd i samorządy? Podział uczelni na finansowane w 100% i częściowo? Performance based funding?
  8. Jak ma być realizowana III misja uczelni: stawiamy na komercjalizację, czy uważamy, że skoro uczelnie są finansowane przez podatnika, to zasadniczo działają nieodpłatnie na rzecz swojego środowiska. Jak ma wyglądać współpraca akademii z aktorami życia publicznego w zakresie procesu legislacyjnego i tworzenia polityk publicznych?
  9. Jaki ma być zakres autonomii uczelni i instytutów? Pełna autonomia finansowa, kadrowa, organizacyjna i dydaktyczna (prawo określa absolutne minimum), autonomia ograniczona (np. istnienie ciał zewnętrznych odpowiadających za proces awansów naukowych, centralne limitowanie etatów, kierunków, liczby studentów, itd.), autonomia minimalna (ograniczona do swobody badań i nauczania, o reszcie decydują organy centralne).
  10. W jakim stopniu państwo ma decydować, które kierunki badawcze uważa za przyszłościowe? Czy takie decyzje mogą obejmować także zaniechanie finansowania dyscyplin lub kierunków uznanych za nieprzydatne z perspektywy państwa?

1 Comments

  1. Podstawowy problem jest taki, że w Polsce o polityce naukowej dyskutują wyłącznie praktycy, jak widać również po autorach omawianego dokumentu, i stąd niezbyt odkrywcze i mało produktywne międlenie tych samych tematów. Nie ma specjalistów od science policy albo nawet takich, którzy mieliby jakiś background z socjologii nauki lub pokrewnych działek.
    .

Możliwość komentowania jest wyłączona.