Proponowane przez Ministra Nauki zmiany w przepisach o Polskiej Akademii Nauk wywołały, najdelikatniej mówiąc, środowiskową burzę. Znacznie większą niż ta, która towarzyszyła reformie Gowina, przeciwko której protestowali głównie akademiccy outsiderzy. Władze Akademii zebrały wszystkie te głosy krytyczne na jednej podstronie (LINK). Powstaje pytanie, czy rzeczywiście mamy do czynienia z projektem centralizacyjnym, pozbawiającym PAN autonomii i w ogóle przenoszącym władanie polską nauką na poziom ręcznego sterowania z okolic ul. Hożej? No więc, odpowiedź będzie bardzo prawnicza: to zależy. Głównie od tego, jak przepisy będą stosowane, a nie od ich treści.
Nasz system nauki i szkolnictwa wyższego jest hybrydą bardzo autonomicznego w istocie systemu germańskiego i scentralizowanego, imperialnego systemu francuskiego. Z pierwszego zapożyczył ustrój i autonomię uczelni, z drugiego (częściowo via Rosja) centralizację systemu tytułów i stopni, model akademii nauk z instytutami oraz wymuszoną przepisami standaryzację wszystkiego co się rusza i nie ucieka na drzewo. Na tę hybrydę próbowano ostatnio doszczepić rozwiązania anglosaskie, ale te z różnych przyczyn przyjmują się kiepsko. Ponieważ utrzymanie takich hybrydowych systemów jest trudne, ustawodawca musi podjąć decyzję – zaufać uczonym i puścić sprawy na żywioł albo przejść na model scentralizowany. Uczonym państwo wyraźnie nie ufa, dlatego od kilkudziesięciu już lat każda kolejna reforma jest coraz bardziej centralistyczna. Dotyczy to też PAN.
Nasz model systemu nauki jest wciąż bardzo środkowo- jeśli nie wschodnioeuropejski, z akademią nauk pełniącą podwójną rolę – klasyczną, czyli korporacji uczonych i menadżerską, zarządcy “holdingu” instytutów PAN. Można się spierać, czy twórcy tego modelu patrzyli bardziej na model niemiecki (zbieramy najlepszych uczonych i dajemy im najlepsze zabawki) czy francuski (zbieramy najlepszych, a reszta niech się bawi dydaktyką). Całość po kilku reformach i próbach stworzenia uczonej masy krytycznej na zasadzie “uczony płodny to uczony głodny” stała się niesterowna.
Projekt ministerialny próbuje osiągnąć dwie rzeczy – ożywić i odmłodzić korporację uczonych i jednocześnie stworzyć centralny system zarządzania strategicznego instytutami. Oba cele są ważne, można mieć jednak wątpliwości co do tego, czy wybrano najlepszą metodę ich osiągnięcia.
Zasadniczy problem to to, że PAN jako korporacja uczonych jest od spraw wielkich. Zarządzanie instytutami to sprawa ważna, ale nie jest to zadanie dla najbardziej zasłużonych (członkowie akademii) i najbardziej obiecujących (członkowie akademii młodych uczonych) członków wspólnoty akademickiej. Godność akademika to nie jest coś, co przyjmuje się po to, żeby oceniać jakość zarządzania instytutem czy przeprowadzać konkurs na stanowisko asystenckie w Instytucie Nauk Dowolnych PAN. Nie ten poziom zarządczy po prostu. W dodatku gremium, które w projekcie ma odpowiadać za kierunki rozwoju instytutów w znacznej mierze składa się z osób niezwiązanych z zarządzanymi podmiotami pracujących w konkurencyjnych ośrodkach.
Może więc warto pomyśleć nad odłączeniem korporacji uczonych od instytutów PAN i pozwolić, by pełniła swoją podstawową misję – głosu środowiska i organizatora badań nad “world’s wicked problems?” Instytutom natomiast można by wtedy powołać podmiot będący koordynatorem ich działań, odpowiadający za strategię, szkoły doktorskie, być może studia II stopnia i podyplomowe. Taka centrala mogłaby być zarządzana przez organ stanowiący, w którego skład wchodzą dyrektorzy instytutów i nadzorczy, mający w składzie przedstawicieli akademii. Punktem wyjścia do stworzenia ram prawnych dla takiej jednostki mogłyby być przepisy o federacjach uczelni. W dalszej perspektywie, ponieważ nasz system instytutów jest oparty o regulacją publicznoprawną, można spojrzeć w kierunku Francji i ustroju CNRS. Nie da się natomiast zaadaptować do warunków polskich modelu niemieckiego. Towarzystwo Maxa Plancka jest stowarzyszeniem, więc działa na innych zasadach niż nasze instytuty PAN. Gdyby ustawodawca chciał koniecznie iść w tym kierunku, musiałby przekazać instytuty wraz z majątkiem Polskiej Akademii Umiejętności. Ta, działająca jako stowarzyszenie, poradziłaby sobie z elastycznym tworzeniem i likwidowaniem instytutów jako jednostek budowanych ad hoc wokół badaczy.
Oczywiście nie jest to jedyna możliwość. W związku z takimi sobie wynikami rankingu szanghajskiego pojawił się pomysł zainwestowania dużych środków w konglomeraty jak francuski (znów patrzymy w tamtym kierunku) Paris-Saclay. W takim przypadku reformowanie akademii polegałoby na tym, że instytuty włącza się jako ośrodki czysto badawcze do którejś z takich megauczelni (ze względów geograficznych zapewne będzie to Warszawski Uniwersytet Centralny).
Alternatywnie, zamiast robić z PAN graduate university czy inkorporować instytuty do WUC można umożliwić podmiotowi będącemu koordynatorem “holdingu” instytutów prowadzenie studiów I stopnia dla niewielkiej liczby studentów, z których każdy miałby indywidualny tok nauczania. Wtedy dorobek naukowy PAN liczyłby się we wszystkich rankingach uczelni (większość uwzględnia tylko uczelnie prowadzące studia I stopnia).
System nauki i szkolnictwa wyższego to skomplikowana sieć powiązań obejmująca uczelnie akademickie i zawodowe, instytuty PAN, instytuty badawcze, instytuty sieci Łukasiewicza, towarzystwa naukowe, samą Polską Akademię Nauk, rozmaite “gremia” samorządowe itd. Ruszenie jednego z tych elementów wpływa na pozostałe. Zanim zaczniemy jakąś mocniejszą reformę akademii może warto by było przemyśleć, jak ten system ma wyglądać i potem dopiero brać się za kolejne elementy układanki? Problemem na już wydaje się być racjonalizacja zarządzania siecią instytutów. Reszta może spokojnie poczekać na fundament.
A, byłbym zapomniał – jest jeszcze jedna możliwość, o której trochę strach wspomnieć. Można reformę Akademii poprzedzić, b.a.d.a.n.i.a.m.i ** p.r.a.w.n.o.p.o.r.ó.w.n.a.w.c.z.y.m.i
Przecież PAN nie jest konstrukcją tak unikatową, że nie możemy znaleźć punktów odniesienia za granicą. Wszystkie państwa Europy Środkowej wychodziły z tego samego punktu i jakoś sobie z akademiami i ich strukturą poradziły. Tylko że obecny akademicki mindset jest taki, że naukę uprawia się tylko w jednym języku, a wszystko co ważne jest też w tym języku publikowane. Nie warto zatem zajmować się źródłami pierwotnymi i wtórnymi pisanymi w egzotycznych językach i publikowanymi zwykle poza SCOPUS/WoS. Poza tym kogo obchodzi, co tam się dzieje w prawie Rurytanii czy innego Ponteverde… No, chyba że chodzi o Węgry. Znawców prawa węgierskiego pomimo dość oczywistej bariery językowej mamy ostatnio na pęczki.
Gdyby jednak ktoś chciał zajrzeć na chwilę za granicę, to może warto popatrzeć co zrobili Słowacy i Czesi. Zwłaszcza czeska ustawa jest ciekawa, bo zwięzła i na temat. W sumie można na żywca przepisać.
Obie ustawy prosto rozwiązały problem relacji między instytutami a korporacją uczonych. Po prostu instytuty akademii w obu krajach są “zwykłymi” instytutami badawczymi, których organem założycielskim jest akademia nauk. I posprzątane.
W dodatku lektura par. 5 ust. 2 pkt. 5 ustawy czeskiej dotyczący składu Zgromadzenia Ogólnego może przyprawić konserwatystów i reformatorów o ostre – w myśl słów Mistrza Wiecha – “pulpetacje serca” Ustawa przewiduje bowiem udział czynnika społecznego, w postaci “przedstawicieli administracji państwowej, przemysłu, środowisk biznesowych i banków” w składzie Zgromadzenia Ogólnego (Sněm) Czeskiej Akademii Nauk. Dla konserwatystów, podobnie jak dla magów Niewidocznego Uniwersytetu nie do pomyślenia będzie, żeby ktoś z zewnątrz pytał, co oni właściwie w tej akademii robią. U reformatora wywoła to zachwyt, bo jest to wyjście z kółka wzajemnej adoracji, czy jaki tam epitet jest akurat w modzie. Z perspektywy systemowej jest to rozwiązanie spójne, skoro czynnik społeczny zasiada w radach uczelni nie ma powodu, żeby nie było ich w akademii nauk.
W nieprawdopodobnym przypadku, gdyby ktoś jednak chciał zajrzeć do źródeł podaję linki: