Do grupy zainteresowanych posprzątaniem i uporządkowaniem naszego ogródka dołączyła fundacja Dobry Rząd, która niedawno opublikowała własne założenia reformy. Fundacja ta została powołana przez środowisko Konfederacji. Jej głos, podobnie jak wcześniejsze pomysły programowe Razem należy traktować jako istotny głos stronnictwa mogącego w przyszłości wywrzeć wpływ na kształt sektora. Po raz pierwszy od dłuższego czasu problematyka nauki i szkolnictwa wyższego pojawia się jako ważny element programów stronnictw politycznych. Poza tym na razie wygląda na to, że propozycje te są niezłymi, choć nie idealnymi, punktami wyjścia do dyskusji tudzież, że jest to obszar, w którym mogą się dojść do porozumienia politycy z bardzo różnych stron spektrum politycznego.
Przegląd propozycji Dobrego Rządu, z konieczności skrótowy i dotyczący głównie kwestii kontrowersyjnych, należy poprzedzić uwagą co do metody zastosowanej przy jego tworzeniu. Autorzy prześledzili debatę toczącą się w mediach tradycyjnych i elektronicznych przyjmując to, co tam znaleźli za dobrą monetę. Stąd jej niektóre elementy, zwłaszcza w części poświęconej diagnozie problemów wydają się być mocno zdezaktualizowane, inne – wyostrzone tak, że niemal widzimy je w krzywym zwierciadle.
Nie ulega wątpliwości, że problemem są kwestie organizacyjne i finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego, status doktorantów czy ograniczona współpraca międzysektorowa. Nie wiem, czy w istocie problemem jest wciąż wieloetatowość (chyba że autorom chodzi o to, że sporo pracowników uczelni dorabia w innych sektorach), zatrudnianie profesorów-zombie po to tylko, żeby utrzymać uprawnienia (problem istniał przed reformą J. Gowina, a jego likwidację zapoczątkowały reformy B. Kudryckiej) czy zatrudnianie emerytów. To ostatnie nie jest do rozwiązania zerojedynkowo. Na pewno wydłużony czas zatrudnienia ponad wiek emerytalny jest problemem dlatego, że po odejściu seniora można zatrudnić kogoś z młodszego pokolenia. Jednak doświadczeni pracownicy też są ważni, a obowiązujące we wszystkich sektorach przepisy pozwalają na pracę osobom, które przekroczyły powszechny wiek emerytalny. Zatem, albo wracamy do szczególnej pragmatyki służbowej dla nauczycieli akademickich (lepsza ochrona stosunku pracy, dodatkowe uprawnienia w zamian za wygaśnięcie umowy z chwilą osiągnięcia, powiedzmy, 70 roku życia) albo zachęcamy do przejścia na emeryturę np. tworząc stanowisko profesora emerytowanego w wymiarze nie większym niż 1/2 etatu. Obowiązkowe przenoszenie na emeryturę byłoby (to chyba dla wolnościowców ważne) dyskryminujące wobec innych grup pracowniczych niemających takiego obowiązku. I piszę to świadomy, że musimy pogodzić dwie rzeczy: następstwo pokoleń i efektywne wykorzystanie starszej kadry, która obecnie jest w stanie być czynna naukowo dłużej niż do 65 roku życia.
Ciekawym elementem diagnozy jest brak stratyfikacji uczelni. O ile sama teza mogłaby być dyskusyjna (ta stratyfikacja istnieje, choć ustawodawcy zabrakło odwagi by wyciągnąć z niej daleko idące wnioski), o tyle przyczyny, dla których fundacja uważa, że jest taka potrzeba są zaskakujące: zasadniczo, zdaniem autorów założeń, chodzi o rozproszenie niewielkich zasobów, zmuszanie uczelni badawczych do prowadzenia masowych studiów I stopnia i nieudane imitowanie uczelni badawczych przez mniejsze ośrodki.
Zacznijmy od końca duży ośrodek nie musi być dobry, mały nie musi być słaby. CalTech ma parę tysięcy studentów i jakoś sobie naukowo radzi. Masowość studiów w dużych ośrodkach badawczych to też nie jest coś zaskakującego. W Oksfordzie studiuje 15000 studentów I stopnia i 12000 studentów II i III stopnia. Znacznie mniej elitarny Oxford Brookes University ma 18000 studentów na studiach I stopnia, a na II i III stopniu nieco poniżej 5000. Dla ETH Zurich i EFPL te liczby są ciut niższe, ale mieszczą się w okolicach 10000 studentów I stopnia. Dla porównania, wyższa szkoła zawodowa w Zurychu, ZHAW ma około 14000 studentów. Na Uniwersytecie Wiedeńskim studiuje 89000 (sic!) osób, w tym na prawie ponad 9000. Paris I to 45000 studentów. Na tym tle około 36000 studentów UW i 33000 (wszystkie wartości zaokrąglone) studentów UJ to praktycznie światowa norma. Duzi są, to i studentów mają więcej.
Wydaje się też, że argument o rozproszeniu zasobów wymaga przemyślenia – liczba uczelni publicznych jest mniej więcej stała, a jeśli coś jest problemem to to, że system zachęca je do konkurowania między sobą a nie do współpracy i konkurowania z ośrodkami zagranicznymi. Rzecz pewnie na osobny wpis, więc tylko tutaj zaznaczam. Znacznie ciekawszy jest argument imitacyjny – przyjęcie modelu one-size-fits-all i fetyszyzacja uprawnień akademickich sprawiają, że uczelnie zamiast szukać własnego DNA, do czego miała zachęcić reforma J. Gowina (tu zamiar przewyższył wykonanie), modelują się pod uczelnię z pełnią praw akademickich. Dziś oznacza to dobrą kategorię badawczą, więc trudno czynić z tego zarzut. Zakładam jednak, że autorzy analizowanego tekstu chcą, żeby to DNA było wyraźnie zaznaczone dla konkretnych typów uczelni i żeby pracowały one w nieprzenikających się silosach. W tym celu proponują wyodrębnienie uczelni badawczych, magisterskich i zawodowych. Tylko te pierwsze (IDUBy i wybrane uczelnie) miałyby prawa doktoryzowania. Oznacza to, że kształcenie doktorantów odbywałoby się w kilkunastu, góra kilkudziesięciu ośrodkach. Widać tu jednak pewną niekonsekwencję – uczelnie służb publicznych i uczelnie niepubliczne nie musiałyby wykazywać się poziomem IDUBu żeby dostać prawa doktoryzowania. Oznacza to, że Dobry Rząd tym razem zakłada, że niektóre uczelnie będą mogły dostać prawa doktoryzowania na specjalnych zasadach, a inne nigdy ich nie dostaną, choćby produkowały noblistów pęczkami. Jedyny powód, dla którego taki podział byłby uzasadniony to koncentracja doktorantów przekładająca się na większą masę krytyczną szkół doktorskich. Poza tym sami autorzy wydają się nie wiedzieć, czemu ten podział miałby służyć. Rzecz jest więc do przemyślenia, bo taka stratyfikacja jest w systemach binarnych (Niemcy, Holandia, Austria, Finlandia, Szwajcaria itd), przy czym tamtejsze uczelnie zawodowe mogą prowadzić programy doktorskie z uczelniami akademickimi, a niektóre mają już prawa akademickie. Z systemu binarnego zrezygnowano w UK, a RPA niedawno połączyła uniwersytety i „technikony” w duże uniwersytety wielospecjalizacyjne. Sztywny podział zbliżony do tego, co proponują autorzy założeń istnieje w stanie Kalifornia. Tamtejszy California Master Plan wprowadził stratyfikację, ale tu ustawodawca wiedział co robi: skoncentrował kształcenie w professional schools i szkołach doktorskich w uczelniach badawczych, przyjmujących górne 12-13% absolwentów, uniwersytety stanowe przyjmują górne 33% i mają niemal monopol na kształcenie nauczycieli. Community colleges przyjmują całą resztę. Inaczej do tej kwestii podszedł w swoich propozycjach reformy Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, proponujący podział na zasadzie „różni lecz równi” z uczelniami badawczymi kształcacymi elity wiedzy i uczelniami profesjonalnymi kształcącymi elity umiejętności na kierunkach dających uprawnienia do wykonywania zawodów regulowanych. Możliwe jest jeszcze inne rozwiązanie – na przykład ceną za prawo nadawania stopnia doktora byłoby to, ze uczelnie magisterskie i zawodowe miałyby monopol na kształcenie nauczycieli oraz studentów niestacjonarnych i (ewentualnie) prowadziły programy doktorskie dla pracujących. Tak czy siak – stratyfikacja uczelni jest zwykle efektem umowy społecznej (to powinno przemawiać do wolnościowców) i uczelnie badawcze zyskując monopol na promowanie doktorów musiałyby zrezygnować z części swoich dotychczasowych uprawnień, zwłaszcza tych niezwiązanych bezpośrednio z realizacją misji badawczej.
Dziwne i chyba zbyt nieostro zarysowane są propozycje dotyczące ewaluacji. Zlewają się w nich dodatkowo ewaluacja dyscypliny i ocena pracownicza. Całość, gdyby ją wprowadzić byłaby koszmarnie niesterowna, zbiurokratyzowana i zachęcałaby do tworzenia klik hamujących rozwój konkurencji. Najdziwniejsza w tym wszystkim jest propozycja, żeby negatywny wynik ewaluacji prowadził do zwolnienia wszystkich pracowników uprawiających daną dyscyplinę w ewaluowanym ośrodku. Pomijając kwestie prawnopracownicze, odpowiedzialności zbiorowej, ochrony sądowej itd. skutek tego byłby odwrotny do zamierzonego i przewidywalny do bólu. Obecnie istnieją sankcje za N0- pracowników nie publikujących. Większość uczelni niweluje je albo zmuszając prośbą i groźbą niektórych mniej produktywnych (a często objętych szczególną ochroną pracowniczą) do opublikowania czegokolwiek lub (horribile dictu) dopisując ich do prac innych autorów. Jeśli od wyniku ewaluacji będzie zależeć utrzymanie się w pracy, to dopisywanie będzie kwitnąć, a pracownicy nieproduktywni nawet nie będą musieli przymuszać tych produktywnych, żeby ich dopisali.
Niewiele w projekcie jest natomiast o ścieżkach kariery akademickiej, kształceniu ustawicznym, professors of practice, koncepcji studiów i w ogóle o tym, po co jest uniwersytet.
Nieżle choć ogólnikowo zaznaczono kwestie finansowe, tudzież (co zasługuje na podkreślenie) spróbowano uwzględnić instytuty badawcze i PAN (autorom mylą się one trochę).
Podsumowując: całość jest daleka od doskonałości. Główne myśli założeń, także te, co do których się nie zgadzam, stanowią jednak dobry punkt wyjścia do dyskusji. Zwłaszcza, jeśli środowisko polityczne autorów raportu będzie gotowe zastanowić się, dlaczego chcą pewne sprawy rozwiązać tak a nie inaczej i jakie byłyby skutki ich wprowadzenia. Teraz wypada poczekać na PSL oraz główne siły polityczne: KO i PiS. Jeśli i one włączą się do debaty, to być może za parę lat zobaczymy Nowy Wspaniały Świat. Ten Mirandy, albo ten kończący się „południe-południowy zachód, południe, południowy wschód, wschód…”