Zacznijmy od rzeczy małych

Od jakiegoś czasu mam wątpliwość, czy pisanie o prawie nauki i szkolnictwa wyższego ma sens. Po pierwsze cała para z tej pisaniny idzie w luft. Nikt się nie przejmie, a reguły gry będą wyglądały tak, jak zwykle. Co najwyżej można żale na ekran komputera wylać. Po drugie, nawet jeśli wiemy, że reguły są, jakie są, z podziwu godnym samozaparciem staramy się o tym zapomnieć. Po protestach przeciwko ewaluacji, zmianom wykazu czasopism i paru co bardziej ekstrawaganckim pomysłom reformatorskim przyjęliśmy je już chyba za swoje. Nie ma chyba uczelni, która nie pochwaliłaby się wynikami ewaluacji, albo punktacją własnych czasopism. I może tak powinno być – system wrócił do równowagi.

Jednak w ostatnich miesiącach pojawiło się trochę pomysłów na kolejne reformy: łączenie uczelni jako lekarstwo na niż demograficzny, budowa nowych akademików (pomimo niżu demograficznego), nowy wykaz czasopism robiony w humanistyce i naukach społecznych metodą ekspercką, i wreszcie powrót, na razie tylko publicystyczny, do idei stworzenia uczelni, która wejdzie do pierwszej 10 rankingów.

Wszystko to rzeczy wielkie. A ja bym chciał, żeby ktoś zabrał się za te małe.

Jakie? A choćby za policzenie rzeczywistych kosztów funkcjonowania uczelni i zapotrzebowania na absolwentów z wyższym wykształceniem. Bo wbrew temu, co wydaje się sugerować zapowiedź fuzji, uczelni publicznych mamy mniej więcej tyle, ile w 1989 r. Doszły do nich uczelnie zawodowe, choć tych ubywa. Te uczelnie kształciły przed boomem edukacyjnym lat 90tych kilka-kilkanaście procent absolwentów szkół średnich, a potem sztucznie dostosowano je do potrzeb umasowienia kształcenia.

Obciążenia dydaktyczne mamy ustawione na takim poziomie, że uczelnia akademicka żeby utrzymać 12 etatów niezbędnych do ewaluacji i SSR=13 powinna przyjmować tak ze 30 studentów w dyscyplinie na rok i zadbać o to, żeby w tej samej liczbie skończyli studia I i II stopnia. Najlepiej w jednej grupie, bo inaczej się toto finansowo nie zepnie. Wyliczanka jest oczywiście przybliżona, ale rząd wielkości jest taki. W przypadku uczelni dydaktycznej żeby się spięło, kilku dydaktyków-omnibusów powinno uczyć wszystkich przedmiotów. Czasem z niewielkim wsparciem praktyków na zlecenie. A my się potem dziwimy, że uczelnie zakładają, że jeden wykładowca będzie uczył czterech – pięciu przedmiotów na nowo otwartym kierunku lekarskim. Może więc warto ustalić maksymalne pensa na rozsądnym poziomie i zrezygnować z antypracowniczej zasady, że nauczyciela akademickiego można obciążyć za jego zgodą niemal dowolną (uczelnia ustala maksima) liczbą godzin ponadwymiarowych?

Wiadomo, że będzie mniej studentów, a na dodatkowe pieniądze z budżetu nie ma co liczyć. To może warto założyć, że less is more i po prostu przyjąć, że skoro na studia idzie znacznie mniej chętnych, to warto obniżyć limity przyjęć? Mniej studentów, mniejsze grupy zajęciowe i system skonstruowany tak, że nie opłaca się kreatywna księgowość w stylu „przyjmiemy 200 osób na psychologię, zrobimy grupy zajęciowe po 35 osób, za to na filozofii będziemy mogli mieć 5 studentów na roku.” Limity musiałyby być ustalane dla dyscyplin, a minister nauki i opinia publiczna musieliby się pogodzić z tym, że istnieją ważne dla państwa kierunki, które należy utrzymywać właśnie dla tych 5 studentów na roku.

Niż oznacza także, że możemy spokojnie przyjrzeć się ścieżkom kariery akademickiej. Dobrze by było, gdyby uczelnie mogły mieć pule etatów różnego rodzaju – dydaktycznych, badawczych, badawczo dydaktycznych należycie uwględnianych w algorytmie finansowania. System powinien także uwzględniać rozwój zawodowy rozumiany szerzej niż tylko szczeble awansu. Rozwój zawodowy to także staże, szkolenia, studia podyplomowe. Ścieżki rozwoju powinna mieć też administracja uczelni. Czasy, kiedy od pracownika administracyjnego wymagano tylko, by mu się uczeni nie zgubili należą do przeszłości. To już od lat administracja, od której wymaga się wiedzy i umiejętności takich, jak w biznesie.

O ewaluacji najchętniej bym zapomniał, ale może warto i tu iść metodą małych kroków: od wykazów nie uciekniemy, ustalmy więc, że podstawowym miernikiem powinno być to, czy uczelnia prowadzi badania naukowe a jej pracownicy publikują w czasopismach naukowych właściwych dla danej dyscypliny lub dziedziny. Jeśli natomiast wyniki któregoś z ośrodków odstają mocno w górę lub w dół od dominanty, można go poddać ocenie eksperckiej. Bycie na którymś końcu skali oznacza, że mamy perłę, o którą trzeba zadbać, albo uczelnię w kryzysie, której potrzebna jest pomoc. Oczywiście taka ewaluacja musiałaby się oderwać od algorytmu finansowania zależnego od wyników. Konstrukcja tego algorytmu to jednak na osobny wpis.

Zacznijmy od rzeczy małych: zapewnijmy studentom porządne studia, nauczycielom akademickim warunki rozwoju, a administratorom – pracę, z której nie będą chcieli uciec gdziekolwiek, bo wszędzie płacą lepiej. Wtedy reszta, wliczając w to uczelnie w czołówce rankingów, przyjdzie sama.