W odpowiedzi Dariuszowi Jemielniakowi i Emanuelowi Kulczyckiemu
Na łamach „Nauki”i ukazał się właśnie tekst D. Jemielniaka i E. Kulczyckiego Nie hukiem, ale skomleniem poświęcony skutkom ewaluacji w zakresie uprawnień do nadawania stopni naukowych. Autorzy zauważają, że znacznie zwiększyła się liczba ośrodków mogących doktoryzować i habilitować, obawiają się też o jakość stopni nadawanych przez świeżo obdarowane uprawnieniami ośrodki, zwłaszcza te małe. Przyszłość, którą kreślą autorzy jest dość ponura. Wydaje się jednak, że rysuje się ona w znacznie jaśniejszych barwach, co postaram się tu pokazać.
Na początek trzy założenia: pierwsze jest takie, że ewaluacja jest szczytem marzeń bibliometryczych: o jakości badań decyduje prestiż czasopisma, w którym dana jednostka publikowała. O prestiżu zaś decydują obiektywne wskaźniki ze SCOPUS i WoS. Taka wykładnia obowiązywała przez lata i tego się trzymajmy. Nie zmieniają tego „wrzutki” na liście czasopism, dotykające tylko niektórych dyscypliny, ani to, że wskaźnikami bibliometrycznymi można manipulować. To było wiadome najmarniej od dekady. Również pozostałe kryteria są zobiektywizowane, a w przypadku kryterium III realizują postulaty test – run procedury oceny.
Drugie założenie jest takie, że system, w którym funkcjonujemy działa na serio i wybrani przez społeczność uczoną członkowie rozmaitych gremiów, których zadaniem jest dbanie o to, żeby za dużo chwastów nie rosło w naszym ogródku traktują swoje obowiązki poważnie.
Trzecie: w przypadku uczelni publicznych wynik ewaluacji praktycznie decyduje o przetrwaniu. Nie można stawiać zarzutu, że ktoś dostosował się do wskaźników, zamiast dumnie przyjąć kategorię C i zlikwidować dyscyplinę. Kategoria decyduje o autonomii naukowej i dydaktycznej, a także o finansach uczelni. Duże uczelnie mogły dywersyfikować swoje portfele osiągnięć naukowych, mniejsze nie miały tego komfortu i dostosowywały się ściśle do wymogów ustawowych. Gdyby tego nie zrobiły, nikt by po nich nie płakał. Ba, posłużyłyby za przykład, jak dobrze działa Ustawa 2.0 oddzielając owce od kozłów, ziarna od plew i pseudouczonych od uprawiających naukę prawdziwą.
Co wpływa na zwiększenie liczby ośrodków mających kat. B+/A i pełnię praw akademickich? Przyczyn jest kilka: fetyszyzacja uprawnień (uczelnia mająca pełnię praw akademickich jest z definicji lepsza), zmiany w wykazie dyscyplin (zdarzało się, że z jednej reprezentowanej w danym ośrodku robiły się nagle trzy), a także obowiązek ewaluowania na tuziny. Zatem, jeśli, powiedzmy, Akademia Medycyny Pracy w Górnych Pludrach zatrudnia tuzin prawników albo ekonomistów, musiała się ewaluować w odpowiednich dyscyplinach chciała czy nie. Akademia może nie prowadzić studiów w danej dyscyplinie, ani nie koncentrować się na badaniach ekonomicznych czy prawnych, ale zewaluowała się i jako bonus dostała prawa akademickie. Jasne, mogła szachrować – przenosić na etaty dydaktyczne, zaliczać do wirtualnych dyscyplin (prawników np. w 25% do teologii, jak szaleć to szaleć) czy po prostu wywalić parę osób i spokój. Niektórzy jednak potraktowali reformę Gowina serio i po prostu postępowali zgodnie z regułami gry.
Czy takie namnażanie się ośrodków z prawami akademickimi spowoduje inflację stopni naukowych? Myślę, że nie. O zmniejszającej się jakości doktoratów i habilitacji czytamy chyba od półwiecza. Sam zaczynam marudzić na ten temat, ale zdaję sobie sprawę, że się coraz mocniej starzeję i coraz częściej mam ochotę na tyrady w stylu „za moich czasów wszystko było lepsze, a szczególnie doktoraty.” Serio: Ustawa 2.0 mimo jej wszystkich wad zawiera gwarancje systemowe utrudniające, jeśli nie wprost uniemożliwiające realizację czarnych scenariuszy kreślonych przez moich uczonych kolegów.
Przede wszystkim, to że dany ośrodek ma prawa akademickie w danej dyscyplinie nie oznacza, że będzie chciał je realizować. Jasne, ze względu na fetyszyzację „pełni praw akademickich” dodatkowe uprawnienia to miły dodatek, bo ładnie wyglądają w rankingach, jednak nie znaczy to, że musimy koniecznie otwierać szkołę doktorską. Jak jakiś habilitant wskaże naszą jednostkę, też możemy odmówić. Ba, strategie rozwoju uczelni będą wpływać na to, które dyscypliny mają mieć programy doktorskie, a które niekoniecznie.
W wyniku ewaluacji pojawiła się dość spora grupa jednostek, które uzyskały B+/A ale nie zatrudniają pracowników z habilitacją lub tytułem profesora, albo mają ich niewielu. Te jednostki nie będą w stanie powołać komisji do przeprowadzenia postępowań, więc ich uprawnienia zostaną niejako w zawieszeniu do czasu uzupełnienia braków i powstania masy krytycznej. De lege ferenda ustawodawca mógłby przewidzieć wymóg zatrudniania wystarczająco licznej grupy pracowników samodzielnych by przeprowadzić postępowanie. Otwartym pytaniem będzie wtedy, co jeśli kategorię B+/A wypracowali adiunkci, bo SEDN nie zassał profesorskich dorobków, ale to na zupełnie inną bajkę.
W przypadku habilitacji rola uczelni jest obecnie niewielka. W zasadzie całe postępowanie mogłoby się toczyć jak to ma miejsce przy profesurach przed RDN. Jednostki naukowe jedynie odciążają RDN administracyjnie, bo na nich spoczywa odpowiedzialność za organizacyjną stronę postępowań. Większość recenzentów powołuje RDN, do nadania stopnia potrzebna jest większość recenzji pozytywnych. Czyli jednostka, choćby nawet na uszach stawała nie nada habilitacji komuś, czyjego dorobku nie zaakceptują zewnętrzni recenzenci. Nie będą się więc zdarzać sytuacje, kiedy stopień dostaje się pomimo jednoznacznie negatywnych recenzji, bo habilitant(ka) to ktoś z naszego podwórka.
Pozytywem zwiększenia liczby ośrodków uprawnionych może być także przyspieszenie postępowań. Praca rozłoży się na więcej ośrodków. Nawet jeśli zwiększy się liczba postępowań, to na jedną uczelnię może ich przypadać średnio mniej niż dotychczas. Oczywiście, może być tak, że habilitanci rzucą się wybierać nowe i małe jednostki licząc, że tam będzie łatwiej, tego jednak nie możemy przewidzieć. Doświadczenie uczy, że nowo uzyskane uprawnienia zachęcają do większej surowości w ocenie, bo środowisko patrzy… De lege ferenda można jednak pomyśleć o wprowadzeniu limitów postępowań habilitacyjnych prowadzonych w danej jednostce i powiązanych z jej wielkością ze względu na potrzebę zapewnienia sprawności postępowania.
Większe ryzyko pojawia się przy doktoratach, na co słusznie zwracają uwagę D. Jemielniak i E. Kulczycki. Tu jednak należy pamiętać o roli KEJN [Edit: KEN nie KEJN, zauważył czujny rewolucyjnie RK] i prowadzonej przezeń ewaluacji szkół doktorskich. Ponieważ inaczej niż na gruncie poprzednio obowiązujących przepisów obejmuje ona regularnie wszystkie jednostki, kontrola jakości przygotowania doktoratów będzie prowadzona na bieżąco. De lege ferenda natomiast należałoby umożliwić kształcenie w szkołach doktorskich także eksternów. Obecne przepisy o doktoratach „z wolnej stopy” są niewystarczające. Dodatkowo o potrzebie wprowadzenia tej możliwości świadczy powoływanie przez duże uczelnie publiczne kursów przygotowawczych dla osób chcących przygotować doktorat eksternistycznie. Domknęłoby to i uszczelniło system.
Podsumowując, trochę ku mojemu zdziwieniu (nie jestem entuzjastą Ustawy 2.0), zawiera ona wystarczające gwarancje systemowe, żeby zapobiec obniżeniu jakości stopni naukowych w związku ze zwiększeniem się liczby ośrodków naukowych z pełnią praw akademickich. Oczywiście, system jest tak dobry jak ludzie, którzy go tworzą, ale miejmy trochę zaufania do naszych kolegów i koleżanek.
Wynikiem przyrostu liczby ośrodków z kategorią B+/A nie będzie więc inwazja myszy – mutantów rzucających się podgryzać korzenie systemu. Będziemy mieć parę tuzinów popiskujących cichutko myszek. Ryknąć żadna się nie odważy, bo za niecałe cztery lata jest kolejna ewaluacja i zbyt głośne lub zbyt kreatywne myszy mogą jej nie przeżyć