Akademie praktyczne

Stało się. Minister Edukacji i Nauki zaproponował zmianę przepisów ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce polegającą na powołaniu tak zwanych „akademii praktycznych” będących trochę podliftowanymi wyższymi szkołami zawodowymi.

Zanim przejdę do szczegółów, chciałbym zaznaczyć, że sam pomysł mi się podoba. Skoro ustawodawca zdecydował się na wprowadzenie binarnego systemu szkolnictwa wyższego z podziałem na uczelnie kształcące praktycznie i akademicko (scil. niepraktycznie?), to trzeba być konsekwentnym i stawiać uczelniom zawodowym wymagania i dać im szansę na zdobycie uznania ze strony reszty świata akademickiego, studentów i pracodawców. Co więcej, taki podział na uczelnie kształcące „elity wiedzy” i „elity umiejętności” uważam za korzystny. Proponowana ustawa jest krokiem w tym kierunku, choć mam wrażenie, że ministerstwo kroczy tu wyjątkowo ostrożnie.

Co mamy w projekcie? Możliwość uzyskania przez uczelnię zawodową statusu akademii praktycznej. Jeśli można mieć jakieś wątpliwości co do nazwy, to nie jeśli chodzi o użycie słowa „akademia” ale o ową „praktyczność.” Akademia tradycyjnie była używana jako nazwa uczelni nie-akademickich albo niebędących uniwersytetami. Stąd np. działały akademie techniczne i handlowe dla absolwentów szkół realnych, którzy nie mieli wstępu na uniwersytety, bo program ich kształcenia nie obejmował łaciny ani greki. Akademia Handlu Zagranicznego we Lwowie również zaczynała jako szkoła dająca absolwentom tytuł „dyplomowanego komercjalisty” i dopiero z biegiem czasu uzyskała prawa szkoły akademickiej. Itp., itd. Natomiast „praktyczność” czy „zawodowość” uczelni jest w pewnym sensie stygmatyzująca. W odbiorze społecznym ten sektor to „zawodówki.” Drobna zmiana nazwy na „uczelnia/akademia nauk stosowanych” zabrałaby ten stygmat raz na zawsze.

Problemem są też kryteria uzyskania statusu akademii – 10 lat istnienia, 250 studentów, z czego połowa na studiach stacjonarnych, kształcenie na co najmniej 5 kierunkach w tym na ściśle wskazanych przez ustawodawcę. Tyle i tylko tyle. Kryteria nikłe, łatwe do spełnienia i mało interesujące. Nie ma nawet wymogu, by odpowiedni procent kadry miał doktoraty i/lub doświadczenie praktyczne. Jeśli ustawodawcy zależy, by akademie praktyczne były traktowane serio, poprzeczka powinna być zawieszona równie wysoko, jak dla uczelni akademickich. Jak kształtujemy tę poprzeczkę, to już inna sprawa. Przykładowo, jeśli zakładamy, że oba nurty szkolnictwa wyższego mają być sobie równe, należałoby wprowadzić coś w rodzaju ewaluacji dostosowanej do potrzeb sektora nastawionego na nauki stosowane. Przykładowo, kryteriami oceny mogłyby być: publikacje (z dwoma progami punktowymi jak dla wydawnictw), warunki pracy (obciążenia dydaktyczne pracowników, fundusze na badania i rozwój zawodowy, planowanie rozwoju zawodowego, dostęp do bazy badawczej i dydaktycznej, umiędzynarodowienie itd), wartość dodana dla studenta (np. liczba studentów spędzających semestr za granicą, względny wskaźnik zarobków, zdawalność na egzaminach zawodowych itd) oraz wpływ na otocznie (mierzony „twardymi” wskaźnikami, jak liczba patentów, publikacje w prasie branżowej, działalność popularyzatorska, projekty realizowane wspólnie z otoczeniem itd). Każdy z tych wskaźników powinien mieć taką samą wagę, a status akademii osiągałoby się po uzyskaniu wskazanego w przepisach minimum punktów przez co najmniej dwa okresy ewaluacyjne. Binarność i równość obu typów uczelni oznacza także, że otwarte staje się pytanie o tzw. „practitioner doctorates” – DBA, EdD, EngD, ProfD robionych przez osoby z doświadczeniem zawodowym. W tak zarysowanym systemie ich wprowadzenie ma sens. Na marginesie można zauważyć, że problem narasta, gdyż już dziś w Polsce kilka ośrodków oferuje programy Doctor of Business Administration jako studia podyplomowe.

Niejako przy okazji pojawia się problem szczególnego uprzywilejowania akademii praktycznych. Zgodnie z projektem będą one mogły prowadzić studia przygotowujące do zawodu nauczyciela bez spełnienia warunków obowiązujących inne szkoły wyższe. Od akademii praktycznych nie będzie się wymagać ani posiadania kategorii badawczej co najmniej B ani zawarcia porozumienia z inną uczelnią posiadającą kategorię B+,A, A+. Oznacza to, że ustawodawca uznaje, że uczelnia zawodowa z racji istnienia przez dekadę i kształcenia na 5 kierunkach ma większe kompetencje do kształcenia nauczycieli niż uczelnia akademicka i nie musi się wykazywać odpowiednim poziomem badań. Być może ustawodawca uznał, że w Ustawie 2.0 przesadzono z kryteriami albo, co bardziej prawdopodobne, przymierza się do kształcenia nauczycieli wyłącznie w sektorze uczelni zawodowych. Sam pomysł jest interesujący, zważywszy że ten model istnieje w kilku krajach, trudno jednak zgadnąć, dlaczego ustawodawca zapomina o wciąż silnym dorobku dawnych Wyższych Szkół Pedagogicznych?

Na marginesie wypada zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz – od akademii praktycznej wymaga się prowadzenia studiów na jednym z studiów przygotowujących do wykonywania zawodów, o których mowa w art. 68 ust. 1 pkt 1–8, to jest: lekarza, lekarza dentysty, farmaceuty, pielęgniarki, położnej, diagnosty laboratoryjnego, fizjoterapeuty, ratownika medycznego, lekarza weterynarii, architekta, nauczyciela. Wyliczanka sensowna, bo obejmuje zawody regulowane, przy których trzeba się trochę nastarać, żeby zdobyć uprawnienia. Co zatem nie pasuje na tym obrazku? Otóż, co do zasady w przypadku dwóch kierunków – nauczycielskiego i lekarskiego potrzebna jest odpowiednio wysoka kategoria badawcza (odpowiednio – B i B+). W przypadku nauczycieli pojawił się przepis szczególny, zwalniający od obowiązku kategoryzacji. W przypadku lekarzy takiego przepisu nie ma. Czyli albo projektodawcy zapomnieli, albo uznali, że uczelni zawodowych wymóg ten nie obowiązuje (art. 53 ust. 6 Ustawy 2.0 odnosi się do uczelni akademickich a nie uczelni w ogóle) albo wprowadzili ten przepis jako normę ostrożnościową na wypadek gdyby wyniki ewaluacji okazały się znacznie gorsze niż wróżki prorokują i trzeba było masowo uzawadawiać szkoły akademickie.

Summa: logiczną konsekwencją systemu binarnego jest wprowadzenie gradacji także w sektorze uczelni zawodowych i istnienie uczelni zawodowych o charakterze koledżów i uczelni kształcących do poziomu 8 PRK. Konkurencja między oboma systemami też byłaby czymś dobrym. Projekt na razie grzeszy dwiema wadami: po pierwsze, kryteria uzyskania statusu akademii praktycznej są zbyt niskie, by był to awans w uczelnianej hierarchii prestiżu. Po drugie – zwolnienie uczelni praktycznych z obowiązku spełnienia tych kryteriów, które muszą spełnić uczelnie akademickie by prowadzić studia nauczycielskie lub lekarskie oznacza, że w odbiorze społecznym uczelniom zawodowym obniża się poprzeczkę, bo nie byłyby w stanie wykazać się odpowiednim poziomem kadry, a co za tym idzie – prestiż studiów w akademiach praktycznych będzie niższy niż w sektorze uniwersyteckim. Jest to krzywdzące tak dla szkół zawodowych jak i akademickich i wymaga gruntownego przemyślenia.