Konkurencyjność szkolnictwa wyższego a przerosty zatrudnienia

Ukazał się właśnie nr 14 Analiz FOR poświęcony przerostom zatrudnienia w sektorze publicznym. Opierając się na danych statystycznych analitycy FOR dochodzą do wniosku, że w sektorze publicznym pracuje zbyt wielu ludzi, którzy w dodatku niewiele i niechętnie robią. Zdając sobie sprawę, że nie jestem w tej sprawie obiektywny, choćby ze względu na miejsce pracy, nie mogę powstrzymać się od komentarza do części raportu poświęconej szkolnictwu wyższemu (*). Otóż autorzy porównując szkolnictwo publiczne i niepubliczne na poziomie wyższym zauważają, co następuje:

Wielu studentów jest gotowych płacić za swoje studia, np. aby pogodzić naukę z pracą bądź uczęszczać na wybrany przez siebie kierunek. W odpowiedzi na to zapotrzebowanie powstało wiele prywatnych uczelni wyższych. Poprzez zastosowanie różnych rozwiązań organizacyjnych jak np. kontraktowanie profesorów pracujących na publicznych uczelniach, czy nawiązywanie współpracy międzynarodowej wiele z nich działa efektywnie i jest w stanie konkurować z uczelniami publicznymi. Natomiast te, które nie są w stanie przyciągnąć studentów wystarczająco atrakcyjną ofertą po prostu upadają.

(Raport, s. 6)

Powyższe tezy średnio sprawdzają się jako dowód większej efektywności / konkurencyjności wyższych szkół prywatnych, a już na pewno nie dowodzą, że sektor prywatny z istoty swojej kształci lepiej.

Szkoły publiczne mają ograniczone ustawowo możliwości jeśli chodzi o liczbę kandydatów przyjmowanych na bezpłatne studia, zaś przy kształceniu niestacjonarnym (odpłatnym) są ograniczone w swobodzie ustalania czesnego. Co więcej, publiczne szkoły wyższe nie mogą przyjmować kandydatów na płatne studia stacjonarne. Zatem, jeśli chodzi o studia stacjonarne – nie można dokonywać porównania, jeśli chodzi o możliwość przyjęcia osób gotowych płacić za wybrany kierunek. Porównanie takie jest możliwe, jeśli chodzi o studia niestacjonarne.

Należy też zauważyć, co autorzy pomijają, że państwowe szkoły wyższe pomimo niżu demograficznego nie mają kłopotów z naborem, oferują też znacznie szerszą ofertę kształcenia, w tym także w dyscyplinach ważnych z punktu widzenia interesu państwa, a mniej chętnie wybieranych przez studentów. Niepubliczne szkoły wyższe kształcą głównie w kierunkach humanistycznych i społecznych, nie inwestują także (z różnych przyczyn, to nie jest sąd wartościujący) gremialnie w infrastrukturę badawczą.  Nie prowadzą studiów wymagających znacznych nakładów finansowych, zaś np. wydziały chemii na polskich uczelniach prywatnych są rzadsze, niż jednorożce.

Chwalone przez autorów raportu rozwiązania organizacyjne, jak kontraktowanie pracowników uczelni publicznych nie jest powodem do dumy, a wręcz przeciwnie. Na początku lat 90-tych zezwolono uczonym na pracę u konkurencji, żeby zrekompensować im niskie (wówczas skandalicznie niskie) zarobki. W ten sposób szkoły prywatne korzystały z kadry wykształconej i pracującej w uczelniach publicznych, a nadto transferującej wiedzę, umiejętności i zasoby od pracodawcy publicznego do prywatnego. W ten sposób uczony funkcjonuje często u dwóch konkurujących ze sobą pracodawców, co nie jest stanem godnym pochwały (**). Próby zmiany istniejącego stanu rzeczy okazały się nieudane. Nie wprowadzono m. in. postulowanego w toku prac nad reformą szkolnictwa wyższego rozwiązania portugalskiego. Kraj ten miał podobne problemy z wieloetatowością uczonych (spowodowaną przyczynami ekonomicznymi – płaca uczonego znacznie odbiegała od tego, co mógłby zarobić gdzie indziej). Rozwiązanie okazało się proste. Uczonym zapoponowano znaczną (40 – 50 %) podwyżkę pensji w zamian za rezygnację z dodatkowego zatrudnienia i umowę o zakazie konkurencji. Większość zgodziła się bez wahania.

Dopiero po wprowadzeniu takiego lub podobnego rozwiązania moglibyśmy dokonywać porównań. Uczeni musieliby zdecydować, w której uczelni i za jakie wynagrodzenie chcą pracować. Szkoły publiczne i prywatne musiałyby konkurować między sobą o studenta, fundusze na badania i rozwój oraz wykwalifikowaną kadrę. Wtedy też można by się zastanawiać nad właściwymi miernikami efektywności. Sama atrakcyjność oferty (co to znaczy?) czy współpraca międzynarodowa (częstsza w szkołach publicznych) nie wystarczają. Zdają sobie z tego sprawę np. autorzy rankingu wydziałów prawa Gazety Prawnej, którzy nie byli w stanie znaleźć jednolitych kryteriów oceny wydziałów publicznych i prywatnych szkół wyższych. Ich ranking publikowany jest w dwóch różnych grupach (***).

* Pomijam ocenę części statystycznej raportu. Liczby nie kłamią. Oczywiście, można spytać np., czy nauczyciel, który pracuje 14 h zegarowych w Polsce ma takie same warunki, jak jego pracujący 24 h w tygodniu kolega na Zachodzie, i czy jest w stanie utrzymać rodzinę pracując na jednym etacie i bez nadgodzin. Podobnie, czy procedura sądowa w krajach, w których na sędziego przypada rocznie trzy razy więcej spraw, niż w Polsce pozwala na szybkie i sprawne ich załatwienie, czy nie. Itp itd. Problemy te wykraczały jednak poza zakres tematyczny studium.

** Kiedy prywatna szkoła wyższa Concord Law School ™ kształcąca w systemie online zwróciła się do jednego z profesorów Harvarda o przygotowanie i nagranie cyklu wykładów, ten poprosił uczelnię o zgodę, ta zaś zgody odmówiła, uważając, że ów prawnik znalazłby się w sytuacji oczywistego konfliktu interesów. U nas nawet nie trzeba pytać o zgodę.

*** Tego problemu jakoś nie mają Amerykanie (TU), publikujący rankingi wydziałów prawa grupujące uczelnie publiczne i prywatne.