Habilitacja – relikt przeszłości czy nadzieja przyszłości?

Tak, wiem, wszyscy krzyczymy, że habilitacja jest niepotrzebna, że tego już nigdzie nie ma, że relikt stalinowski. Ciszej krzyczymy o tytule profesorskim, bo z punktu widzenia kogoś bliżej początku, niż końca kariery to sprawa bardziej niż odległa. Politycznie – też raczej mamy przeciwników niż zwolenników habilitacji, choć w ostatnich wyborach jedna z partii politycznych (przez grzeczność zmilczę która) opowiedziała się za jej utrzymaniem. Z uzasadnieniem takim: habilitacja i tytuł profesorski mają dowartościować uczonych i rekompensować im (moralnie) niskie zarobki. Quam parvam sapientiam…

Dlaczego zatem zachowanie habilitacji miałoby być sensowne? Nie przemawia przeze mnie (mam nadzieję) chęć powstrzymania awansu młodych zdolnych i lepszych ode mnie. Przeciwnie. Chodzi o to, żeby ci zdolni i lepsi mogli się wybić.

Habilitacja powstała w Niemczech w czasach, gdy studia kończyły się doktoratem, niewiele odbiegającym poziomem od dzisiejszych prac magisterskich. Zresztą, w wielu przypadkach praca pisana była nie przez doktoranta, a przez któregoś z dorabiających sobie na boku profesorów.  Obrona przez pełnomocnika też nie należała do rzadkości. Konieczne więc było wprowadzenie formalnego sprawdzianu pozwalającego sprawdzić kompetencje kandydata w danej dziedzinie. Sama habilitacja nie była zresztą stopniem, dawała „tylko” prawo prowadzenia wykładów na konkretnej uczelni. Ten system przejęła II RP, w której pojawił się dość szybko problem docentów bez etatów – zdolnych i uprawnionych do wykładania było więcej, niż stanowisk pracy na uczelniach (skąd my to znamy). W PRL-u próbowano pierwotnie zastąpić ten model rozwiązaniem radzieckim ze stopniami kandydata (dr) i doktora nauk (dr hab.), wycofano się z tego mniej więcej w połowie lat 50-tych. Powrotowi habilitacji towarzyszyło przekształcenie jej w stopień naukowy. Zachowano także przedwojennej proweniencji zwyczaj nadawania tytułu naukowego przez głowę państwa. Ten system z modyfikacjami obowiązuje do dziś.

Za granicą kraje znające habilitację to przede wszystkim kraje, których systemy szkolnictwa wyższego był oparty na wzorze niemieckim (Niemcy, Austria, Szwajcaria, Polska, Czechy, Słowacja itd). Pozostałe kraje nie znają tego systemu, jednakże powierzeniu stanowiska profesorskiego towarzyszy ocena dorobku przez kilku zewnętrznych recenzentów.

Polski model charakteryzuje się pewnym dualizmem – istnieje ścieżka „krajowa” odpowiadająca tradycyjnemu modelowi habilitacji i procedura dla uczonych, którzy za granicą kierowali zespołami naukowymi – tu wystarcza decyzja rektora. Nie wiem, dlaczego kierowanie zespołem badawczym w Mongolii lub na Kubie ma jakoś szczególnie dowodzić kwalifikacji, ani dlaczego cudzoziemiec nie miałby się poddać zwykłej procedurze habilitacyjnej (przypominam – w nowym systemie ogranicza się ona do oceny dorobku przez kilku recenzentów). Rozwiązania dotyczące samej procedury w wielu miejscach wymagają poprawy. Mimo to uważam habilitację za potrzebną. Dlaczego? Ze względu na inflację stopni.

Kilkanaście lat temu dyplomem ukończenia studiów wyższych legitymowało się około 10% populacji. Dwadzieścia parę lat temu – jakieś 5 – 7 %. Dziś studiuje co drugi maturzysta, a dyplom ukończenia studiów wyższych staje się kolejnym „papierkiem” do zdobycia. Jednocześnie w gospodarce nie mamy tylu stanowisk, na których potrzebne są umiejętności i wiedza na poziomie uniwersyteckim. Dodatkowo niż demograficzny wymusza na niektórych uczelniach obniżenie kryteriów stawianych kandydatom. Skutek? Wspomniana inflacja stopni. Na stanowiska, których objęcie kilkanaście lat temu wymagało matury przyjmuje się ludzi po studiach. Matura już nie wystarcza. Jednocześnie aspiracje magistra czy licencjata dowolnego kierunku wykraczają poza karierę referenta w banku czy urzędzie. Trzeba się więc wyróżnić robiąc kolejne studia, „podyplomówki” czy doktorat. Ten ostatni staje się coraz bardziej popularny jako dowód „burżuazyjnego szlachectwa” [(c) by Boy] czy kolejny „papier” mający zwiększyć szanse na rynku pracy. Studia doktoranckie stają się kolejnym szczeblem kariery, zaś uczelnie „punktowane” od liczby wypromowanych doktorów z radością patrzą na rosnące szeregi kandydatów na studia III stopnia. Dodatkowo niedługo z zagranicy przyjdą do nas „professional doctorates” rozumiane jako dyplomy ukończenia studiów II stopnia w zawodach regulowanych [J.D., M.D., D.P.T, PharmD, EdD. odpowiednio dla prawa, medycyny, fizjoterpii i edukacji] oraz doktoraty pisane przez „reflective practitoners” i ukierunkowane na rozwój kariery pozauczelnianej (DBA, DPA, DPS, DProf, DMgt, EdD – tym razem w wersji z rozszerzoną dysertacją). W konsekwencji niedługo studia III stopnia będą równie popularne jak dziś magisterskie, co spowoduje kolejną inflację stopni. Ponieważ trudno uwierzyć w nagłe podniesienie poziomu intelektualnego całości społeczeństwa taka masówka odbije się na jakości prac i nadawanych stopni. Trochę jak u J. A. Zajdla w Limes inferiorDokąd jedzie ten tramwaj.  Albo, w wersji łagodniejszej, wrócimy do stanu sprzed reformy Humboldta. W rezultacie całej tej dokształcającej imprezy będzie potrzebny kolejny wyróżnik – stopień pozwalający stwierdzić, że delikwent nadaje się do prowadzenia wykładów i kształcenia innych. I tu habilitacja, tudzież (horribile dictu!) tytuł profesorski będą jak znalazł. Może się więc okazać, że za lat naście nasz system będzie modelem dla innych. Paradoksalnie – przez swoje teraźniejsze zacofanie.

5 Comments

  1. Autor robi sobie jaja. Argumentem za utrzymaniem habilitacji ma być inflacja stopni naukowych? Tylko się śmiać. Każda uczelnia może wymagać określonej liczby publikacji i uzyskanych w ten sposób liczby punktów. Państwo może wymagać minimalnej liczby, a uczelnie mogą ten minimalny prób podwyższyć. Obecnie mamy korporację zawodową habilitantów i profesorów i nic to nie pomaga poziom nauki od tego się nie podnosi. Poziom habilitacji i profesora jest niezbyt wysoki, gdyż tylko wystarczy spełnić warunki formalne i dobrze być ustawionym instytucjonalnie.
    Należy zlikwidować habilitacje, a płace powiązać z liczbą publikacji lub oceną okresową naukowca, a przy takich kryteriach oceny, które nie ulegają co chwilę zmianie.
    Nie może być kombatanctwa na uczelniach typu dodatkowe punkty za cytowania lub wynagrodzenia za tytuł naukowy. Nie może być tak, że profesor ma wyższą pensję a coroczny bieżący dorobek naukowy niższy od doktora. Nie może być też tak, że po uzyskaniu tytułu profesora, każdy taki profesor może zmieniać sobie dziedzinę, z której jest profesorem, bo tak profesorowie-rolnicy w tej chwili mogą być profesorami- informatykami. Nie może być też w żadnym przypadku dwu ani wielu etatów u jednego pracodawcy jakim jest Państwo i zakaz pracy w prywatnych ze względu na łamanie zasad konkurencji i jest to przecież proste do wprowadzenia poprzez centralną bazę naukowców. Osoba mało publikująca zostanie zwolniona ze względu na ocenę okresową w tym habilitant i profesor i nie będzie świętych krów ani panów feudalnych na uczelniach, tak jak to jest obecnie (zresztą z czasem ich nie będzie). Tak na marginesie obecna liczba doktorantów przyczynia się do pauperyzacji tytułu profesora i utrzymywania feudalizmu: doktorant i doktor robią a profesor się dopisuje do ich publikacji z powodu władzy, która nadaje mu tytuł profesorski.
    Tak że nie utrzymanie habilitacji jest ratunkiem dla nauki, a wprowadzenie zdrowo – rozsądkowych zasad w jej funkcjonowanie i wprowadzenie mocnej korelacji pomiędzy wysiłkiem intelektualnym a wynagrodzeniem. Taki system spowoduje wyrzucenie z grona naukowców różnej maści cwaniaków życiowych, których od groma jest w polskiej nauce z tytułami profesorskimi i habilitacjami. Nastąpi samooczyszczenie się środowiska. Nie potrzeba do tego pseudo fachowców, którzy rzekomo oceniają dorobek naukowy, a nie są go w stanie ocenić, gdyż spektrum publikacji poszczególnych doktorów chcących się habilitować przekracza znacznie spektrum wiedzy tych pseudo-fachowców od oceny dorobku naukowego, chyba że tych oceniających będzie co najmniej ze 30 na jednego chcącego się habilitować, a to nie jest ani ekonomiczne ani zdrowo-rozsądkowe.

  2. „Może się więc okazać, że za lat naście nasz system będzie modelem dla innych.” Chłopie, na zachodzie liczą się faktyczne osiągnięcia, a nie posiadanie tytułu hab. czy innego. Podtrzymywanie obecnego systemu awansu naukowego jedynie będzie zwiększało przepaść między Polską a USA czy Europą zachodnią. „Modelem dla innych” – co za bujdy!

Możliwość komentowania jest wyłączona.