Kolejne odsłony reformy szkolnictwa wyższego (obecnie na etapie drugiej iteracji) zaskakują nas coraz to nowymi pomysłami. Jednym z nich jest podział studiów na „ogólnoakademickie” i „praktyczne.” Abstrahując od niezbyt szczęśliwego nazewnictwa, wręcz prowokującego do zadania pytania, czy studia ogólnoakademickie nie są aby niepraktyczne, a w konsekwencji – niepotrzebne, pomysł jest ciekawy. Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach.
Zbierając rozproszone, a przy tym dość ogólne, wypowiedzi co do kryterium podziału, możemy spróbować ustalić, jak ustawodawca widzi oba tryby kształcenia. Otóż studia do prowadzenia studiów ogólnoakademickich potrzeba kadry o wyższych kwalifikacjach formalnych (czytaj – więcej pracowników samodzielnych i adiunktów w minimach kadrowych). Poza tym mają je z zasady prowadzić uczelnie, które „kształcą własną kadrę.” Ten ostatni wymóg (wzięty z założeń reformy do reformy) wydaje się być przeniesiony z innej epoki – tej, w której karierę robiło się dożywotnio na tej samej uczelni, a mobilność akademicka nie istniała. Dziś, w dobie powszechnych i obowiązkowych konkursów na wolne stanowiska akademickie założenie, że jakaś uczelnia kształci własne kadry naukowe na zasadzie chowu wsobnego wydaje się anachroniczne. No, chyba że te wszystkie konkursy otwarte to tylko tak pro forma i zawsze „wykształcona własna kadra” je wygrywa. Tak przecież nie jest, prawda?
Nic więcej właściwie o studiach ogólnoakademickich nie wiemy. Można zgadywać, że mają one przygotować do pracy naukowej i tyle.
Natomiast wizja studiów praktycznych jest o wiele bardziej klarowna, choć nie w pełni sensowna. W minimach kadrowych mogą, ale nie muszą, pojawiać się praktycy. Sprowadza się to do prostego równania – dwóch za jednego. To jest dwóch adiunktów z doświadczeniem praktycznym za jednego samodzielnego lub dwóch magistrów z doświadczeniem za jednego adiunkta. Ustawodawcy do głowy natomiast nie przyszło, że istnieją samodzielni pracownicy naukowi z doświadczeniem praktycznym. Dla prawodawcy takie zwierzęta nie istnieją. W ten sposób dla minimów kadrowych bez znaczenia jest to, czy kadra profesorska robiła cokolwiek poza uprawianiem Wielkiej Nauki. Ze szkodą dla tych kierunków, w których doświadczenie praktyczne się liczy, a profesor – praktyk nie jest niczym dziwnym (prawo, medycyna, nauki o zdrowiu, nauki techniczne).
Na koniec części krajowej – studia praktyczne miałyby być przygotowywane we współpracy z przedsiębiorcami i miałyby reagować na zmieniające się potrzeby rynku pracy. Jednocześnie szybka i elastyczna reakcja jest możliwa tylko w przypadku wydziałów z prawami habilitacyjnymi, te bowiem nie muszą oglądać się przy daleko idących modyfikacjach istniejących kierunków studiów i tworzeniu nowych na PKA. O niemożności zmiany programu studiów w trakcie cyklu kształcenia już nawet nie wspomnę. Zresztą, nie ma się o co pieklić – szansa, że biznes wraz z uczelnią przewidzą, jak będzie wyglądał rynek pracy za trzy czy pięć lat są zerowe.
Aha, byłbym zapomniał – każdy kierunek studiów może mieć charakter praktyczny. Zatem możemy spodziewać się niedługo „filozofii praktycznej,” „politologii praktycznej,” „praktycznej fizyki teoretycznej,” czy „kulturoznawstwa praktycznego.” Z drugiej strony – profil ogólnoakademicki mogą mieć w teorii studia budowlane czy prawnicze, kształcące inżynierów nieumiejących budować domów, czy prawników świetnie wiedzących, jak ewoluowała idea własności od czasów Hammurabiego, ale nieumiejących przeczytać ze zrozumieniem umowy.
Na studiach o profilu praktycznym przewagę, kosztem wykładów, powinny mieć zajęcia laboratoryjne, warsztatowe, ćwiczenia itd. Temu można tylko przyklasnąć, zważywszy że tradycyjna formuła wykładu powoli się wyczerpuje. Jednak, jak wiemy, najlepsze plany ludzi i myszy potrafią rozbić się o drobiazgi. W tym przypadku dwa. Pierwszy – koszty. Takie studia wymagają niewielkich liczebnie grup ćwiczeniowych czy laboratoryjnych. To oznacza, że koszty kształcenia wzrosną, bo zamiast jednej grupy ćwiczeniowej liczącej trzydzieści osób pojawią się trzy, a może nawet sześć. Naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy będzie też zmniejszenie liczby miejsc na studiach, bo w przeciwnym razie pensa dydaktyczne musiałyby wzrosnąć co najmniej trzykrotnie. Alternatywnie należałoby zwiększyć liczbę etatów na uczelniach. Założenia reformy nie wskazują, jak ten problem rozwiązać. Wynika z nich jednak, że kierunki kształcące praktycznie miałby mieć charakter MASOWY i z założenia dawać studentom gorsze wykształcenie… Zatem jednocześnie chcemy tworzyć studia z konieczności elitarne, na które przyjmiemy wszystkich chętnych i damy im pozór wiedzy. Trochę to dziwne, ale nie bardzo, jeśli zauważymy, że praktyczność studiów jest rozumiana bardzo nieciekawie, jako wykształcenie robotnika umiejącego wykonywać nieco bardziej zaawansowane czynności. Przykładem są tu studia praktyczne prowadzone na jednej z uczelni a kształcące na potrzeby międzynarodowych centrów biznesowych. Ich absolwenci będą mieli wiedzę fachową, a w dodatku będą kształceni w zakresie języków obcych. Innowacyjność całej imprezy polega na wykształceniu knowledge workers nie będących niczym innym, niż wykonawcami poleceń. Inny model kształcenia praktycznego sprowadzałby się do wychowania kolejnych roczników innowatorów liderów, umiejących samodzielnie rozwiązywać problemy, z którymi zetkną się w pracy zawodowej. Tą drogą idzie między innymi producent mebli VOX – założyciel szkoły kształcącej w zakresie wzornictwa przemysłowego (oba przykłady tu).
Problem, czym ma być kształcenie praktyczne nie jest nowy. Pojawił się w XIX w wraz z powstaniem politechnik. Były one odpowiedzią na potrzeby biznesu, któremu brakowało wykształconych, myślących fachowców znających matematykę, fizykę, rachunkowość i języki obce, a nie filozofię, łacinę i grekę. Ówczesne uniwersytety kształciły bowiem duchownych, nauczycieli, prawników i lekarzy, pomijając, jako niegodne zainteresowania, dyscypliny wywodzące się z rzemiosła i handlu. Powstałemu w ten sposób systemowi zawdzięczamy nie tylko pionierów przemysłu naftowego – braci Wieleżyńskich, ale i najlepszą pracę o perspektywie malarskiej napisaną przez profesora Politechniki Lwowskiej – Kazimierza Bartla. Trzeba dodać, że Bartel wykładał geometrię wykreślną – do bólu praktyczny, techniczny i nudny przedmiot. Do dziś zmorę studentów. Umiał jednak znaleźć dla niego niebanalne zastosowanie.
W czasie II Rzeczpospolitej powstały szkoły kształcące na poziomie wyższym kadry dla przemysłu. Miały różny profil, nie wszystkie też dawały stopnie równe akademickim (na przykład lwowska Akademia Handlu Zagranicznego kształciła przez pewien czas „komercjalistów dyplomowanych”). Wszystkie natomiast kształciły na wysokim poziomie, uwzględniając potrzeby rozwijającego się kraju. Programy ich studiów były niekiedy bardziej ambitne, a „odsiew” na kolejnych latach większy, niż na uniwersytetach czy politechnikach. Tak było w Akademii Handlu Zagranicznego czy warszawskiej szkole Wawelberga i Rotwanda (wchłoniętej przez Politechnikę Warszawską). Obok tych najbardziej znanych trzeba też wspomnieć Śląskie Zakłady Naukowo – Techniczne, bielską Wyższą Szkołę Przemysłową czy szkołę rolniczą w Cieszynie, po wojnie przeniesioną do Olsztyna. Następcą prawnym tej ostatniej jest Uniwersytet Warmińsko – Mazurski. Absolwenci przedwojennych wyższych szkół zawodowych przyczynili się do rozwoju gospodarczego kraju.
Przeciwieństwem tego modelu były, zapomniane nawet przez historyków, Staatliche Technische Fachkurse (Państwowe Kursy Zawodowe) organizowane we Lwowie pod koniec II wojny światowej przez prof. Theodora Bödefelda. Przegrywające wojnę Niemcy złagodziły nieco kurs zezwalając na kształcenie na części okupowanych terytoriów RP kadr średniego personelu technicznego, mających stanowić personel pomocniczy administracji i przemysłu niemieckiego. Absolwenci tych kursów, kształceni m. in. w zakresie nauk technicznych, medycyny i prawa nie uzyskiwali wykształcenia wyższego, a program studiów skupiał się na opanowaniu umiejętności praktycznych, z założeniem, że absolwent ma być tylko sprawnym wykonawcą (*).
Jesteśmy w tej chwili na rozdrożu. Będziemy dokonywać wyboru między modelem kształcenia myślących praktyków (problem solvers) lub posłusznych i sprawnych wykonawców. Wolałbym, żeby to ten pierwszy model zwyciężył, ten drugi jest bardziej odpowiedni dla kształcenia techników. Choć mam wrażenie, że to nie szkołę Wawelberga miał na myśli poeta, wprowadzając do naszego systemu szkolnictwa wyższego pojęcie „studiów praktycznych.”
A jak jest za granicą?
O tym w następnym wpisie.
(*) Gwoli ścisłości – przywołanie SFK nie oznacza, że zarzucam zwolennikom takiego kształcenia nazistowskie ciągotki. Poza tym – Bödefeld swoimi kursami uratował trochę lwowskich akademików, dając im środki utrzymania i możliwość potajemnego kształcenia w trochę innym zakresie.
Szkoda, że MNiSW niespecjalnie ma koncepcję włączenia tego podziału do systemu PWSZ ani kształcenia ustawicznego. Optymizmem MNiSW jest założenie, że uda się znaleźć praktyków i praktyczki elektroniki chcących pracować za pieniądze naukowe.
Już w tej chwili politechniki mają problem z odpływem doktorantów na kierunkach praktycznych – na informatyce, budownictwie, elektronice czy mechanice są problemy z pełną obsadą kadr laboratoryjnych.
@Marcin Zaród – znalezienie praktyka to nie taki problem. Takiego, który umie uczyć – owszem. Poza tym nie przewidzieliśmy sensownej ścieżki kariery dla takich ludzi. W wersji hard jest to praktyk – przedsiębiorca lub pracownik etatowy, dydaktyk i uczony robiący „punkciki” tudzież kolejne stopnie w terminie. Mający przy tym (opcja) czas dla rodziny i na hobby. W wersji soft- ktoś, kto jest wysokiej klasy specjalistą na stanowisku kierowniczym i jest gotów pracować jako instruktor albo starszy wykładowca. Czyli zwierzę akademickie niższego rzędu. Tymczasem gdzie indziej można zaproponować stanowisko profesorskie (lub równorzędne) komuś, kto ma doświadczenie zawodowe porównywalne z dorobkiem profesorskim. U nas to przejdzie czasem w szkołach artystycznych…
Połowę kierunków studiów można uznać za nie praktyczne i nie życiowe. Taki kraj, tacy studenci, takie życie…
„Niepraktyczność” i „nieżyciowość” to takie nieostre pojęcia… Niepraktyczna jest fizyka teoretyczna, ale to jej osiągnięcia znajdują praktyczne zastosowanie w biznesie. Teoria polityki i historia doktryn politycznych i prawnych są „nieżyciowe,” ale stanowią podstawę decyzji politycznych itp. itd.
Poza tym (drobiazg) wykonywanie większości zawodów nie wymaga szczegółowej, specjalistycznej wiedzy „praktycznej” (tu wkręć śrubkę, tam przekręć gałkę, poczekaj, aż licznik pokaże 5, wyłącz) tylko umiejętności czytania, pisania, komunikowania się, przetwarzania informacji i w ogóle myślenia.