Od niedawna dostępne jest nowa wersja tzw. Rankingu Szanghajskiego. Jak zwykle znaleźliśmy się gdzieś na końcu stawki z dwiema uczelniami, które ‚łapią’ się na kryteria rankingowe. Tradycyjnie też zacznie się biadolenie, jak to u nas z nauką słabo itd. Oczywiście, można tłumaczyć, że istnieją inne przyczyny tego stanu rzeczy, niż lenistwo i niekompetencja naukowców (standardowy argument). Lista przyczyn jest długa – od utraty kapitału intelektualnego w związku z II wojną światową począwszy przez ograniczenie swobody badawczej, w tym możliwości wyjazdów, publikowania za granicą, prezentowania poglądów sprzecznych z bronioną przez władzę doktryną, na polityce państwa zniechęcającej do pracy naukowej skończywszy*.
Niedofinansowanym uczelniom trudno konkurować z takimi potęgami jak Harvard czy Stanford, których budżety są równe budżetom niejednego małego państwa. Porównywanie naszych uczelni ze światową czołówką mija się z celem. To jakby mieć pretensje do lokalnej piekarni, że nie ma obrotów jak Bahlsen. Choćby produkowali nie wiem, jak dobre pieczywo, nie dadzą rady. Można natomiast porównywać porównywalne. Na przykład kraje Europy Środkowej i Wschodniej. Miały podobną historię, w dwudziestoleciu międzywojennym startowały z podobnego poziomu, po 1989 r. dostały taką samą szansę.
Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko te kraje, dostaniemy następujące zestawienie krajów mających uczelnie w pierwszej pięćsetce:
Austria: 7
Białoruś: 0
Bułgaria: 0
Chorwacja: 1
Czechy: 1
Estonia: 0
Litwa: 0
Łotwa: 0
Polska: 2
Rosja: 2
Serbia: 1
Słowacja: 0
Słowenia: 1
Ukraina: 0
Węgry: 2
Jak zatem widać, w Europie Środkowej i Wschodniej przoduje Austria, która jako jedyny kraj regionu była włączona w struktury międzynarodowego obiegi wiedzy. Natomiast na tle krajów postkomunistycznych Polska prezentuje się nieźle, choć oczywiście mogłoby być lepiej.
*Uwaga ta dotyczy okresu powojennego jako całości.
Zapomniał Pan o byłym NRD. Otóż okazuje się, że na liście Szanghajskiej są 4 niemieckie uniwersytety, które do 1989 działały w Niemczech Wschodnich. Może to i 2 razy więcej niż Polska, ale nasz kraj nie przeżył takiej pomocy jak NRD od RFN w latach 90tych. Wydaje mi się, że to nie jest duża różnica. Wśród krajów postkomunistycznych znajdujemy się więc na 2 miejscu ex-aequo z Węgrami i supermocarstwową Rosją (inna sprawa, że Uniwersytet Moskiewski jest na miejscu 79).
Z drugiej strony ja mam dość ambiwalentny stosunek do tych rankingów…
To ciekawa myśl, w dodatku wskazująca na wady rankingu. Prawdopodobnie uczelnie eksenerdowskie załapały się na wysokie pozycje ze względów historycznych. Nazwa i miejsce się nie zmieniły, więc zaliczono im wszystkich geniuszy sprzed 1945 r. Od Króla Ćwieczka począwszy. Moskwa też jedzie na historii. Ranking zakłada ciągłość uniwersytetu. U nas, gdyby nie zaszłości historyczne (lub kiepska polityka informacyjna uczelni), powinien obok UJ i UW załapać się Wrocław (spadkobierca UJK tudzież przedwojennego Uni Breslau, a tam wybitnych postaci trochę było). Zważywszy nakłady na naukę, pensje uczonych i budżety uniwersytetu to, że jesteśmy dwa razy mniej produktywni, niż Niemcy przy trzy – czrery razy mniejszych pensjach (badania robiło parę lat temu PWC w ramach programu „Sprawne Państwo”) zakrawa na cud.
Poza tym każdy zbiór danych da się jakoś poukładać i wyciągnąć wnioski. Ciekawe, czy byłaby różnica, gdyby brać pod uwagę tylko osiągnięcia z ostatnich dziesięciu lat. Tyle o rankingach.
Niestety nie mogę się z Panem zgodzić. Ranking liczy tylko noblistów od 1961/1971 roku (zależnie od obszaru badawczego) więc wrocławscy nobliści (die breslauere Nobelpreisträger) przedwojenni i tak nie byliby liczeni.
Moje zastrzeżenia co do rankingu: W sumie 75% oceny danej instytucji opiera się na różnych rankingach cytowań i publikacjach w topowych czasopismach. Najbardziej cytowani uczeni to ci, którzy wydają w topowych czasopismach. Redakcje topowych czasopism rekrutują się z topowych uniwersytetów. Jedyną możliwością awansowania w rankingu jest publikacja w topowych czasopismach, w celu zdobycia jak największej liczby cytowań. Uczelnie peryferyjne mają mniejsze szanse na awans w rankingu, ponieważ najczęściej cytowani uczeni pracują już na topowych uczelniach i wydają w topowych czasopismach, ba! są ich redaktorami i recenzentami. Wszystko rozchodzi się więc o nakłady na badania, które będą mogły być opublikowane w 20% najlepszych czasopism w danej dziedzinie etc. etc.. Być może Uniwersytet Moskiewski nie leci na historii, ale raczej państwo rosyjskie wydaje znaczne sumy pieniędzy po to, by chociaż jedna rosyjska uczelnia znalazła się w pierwszej setce? To tylko strzał.
Warto jednak zdać sobie sprawę (do czego niezdolni są dziennikarze telewizyjni i większość prasowych), że ranking ten nie bierze pod uwagę nauk humanistycznych (czyli zarówno Pana dyscypliny, jak mojej). Ci, którzy go układają zrobili to tylko dlatego, że nie ma żadnego dobrego międzynarodowego wskaźnika cytowalności w humanistyce, lecz należy sobie zadać pytanie – dlaczego? Otóż, IMHO, dlatego, że humanistyka w ogóle nie podlega metodom statystycznym. Przyrodoznawcom nie mieści się w głowie, że można odgrzebać książkę sprzed 70 (albo 170, albo 1700) i na tej podstawie stworzyć coś nowego, pożytecznego, potrzebnego, inspirującego itd.. Chcą traktować humanistykę tak samo, jak traktują biologię czy inżynierię genetyczną – a tutaj to po prostu nie działa! List prof. Woleńskiego jest wspaniałym przykładem absurdów, które spowodowało stosowanie tych samych metod ewaluacji do przyrodoznawstwa i humanistyki. A logika i tak jest chyba najbardziej zbliżona do nauk ścisłych!
Racja. Jakoś nie zwróciłem uwagi na cezurę czasową. Swoją drogą, w pierwszej edycji rankingu pojawił się Wrocław, co sugerowało odwołanie do historii. Z Rosją sytuacja jest o tyle skomplikowana, że uniwersytety badawcze są tam, o ile wiem, względną nowością. Naukę uprawiano w Akademii Nauk, uniwersytety głównie uczyły. Pańska hipoteza co do Łomonosowa może być trafna. Chińczycy na przykład po prostu dostosowali się do własnego rankingu i produkują naukę na punkty. Z niezłym skądinąd wynikiem.
Owszem, humanistyka nie podlega takim statystykom. BTW – Anglikom wyszło, że cytowalność prawnika na początku (lecturer) i końcu (full professor) kariery naukowej jest taka sama z H=2 z jakimś haczykiem. Inaczej badamy, inaczej cytujemy itp itd. Porównywanie nas z inżynierami jest jak dodawanie jabłek do gruszek. To jednak nie przeszkadza decydentom. W końcu moją dyscyplinę zakwalifikowano jako naukę społeczną ze względu na bla, blabla i bla (czytaj: ktoś przepisał angielską systematykę). Teraz w cytowaniach konkurujemy z psychologami, co jest zabawne.
Ciekawie będzie przy ocenie parametrycznej, bo KEJN będzie musiał znaleźć jakiś punkt odniesienia dla naszej twórczości. To znaczy porównać nasze wyniki badań ze standardami światowymi. Co może być punktem odniesienia, zważywszy że IF mają niemal wyłącznie studenckie zeszyty naukowe amerykańskich wydziałów prawa mogę tylko zgadywać…