Magia prostego rozwiązania

Najnowszy numer Liberte! poświęcony jest prawu szkolnictwa wyższego. Niezależnie od tego, czy we wszystkich punktach zgadzam się z autorami, czy nie (na przykład inaczej niż oni jestem przekonany, że studenci nie są tacy beznadziejni, a nawet jeśli mają braki, są w stanie je nadrobić), zamieszczone tam teksty są warte przeczytania. Nie ulega też wątpliwości, że system wymaga zmian, choć niekoniecznie ustawowych, bo kolejnej reformy reformy już nie przeżyjemy, a raczej lepszej praktyki stosowania prawa. Resztę da się zrobić prostymi środkami, niemal bez angażowania parlamentu.

Reformowanie nauki ma to do siebie, że każdy ma z tuzin łatwych recept na uzdrowienie sytuacji, do wprowadzenia z dnia na dzień. Co gorsza, czasem takie recepty w istocie zostają wprowadzone ze skutkami, które możemy sobie z łatwością wyobrazić. Znachorów i meliorystów wiedzących, że wystarczy [niepotrzebne skreślić]: ściąć króla, znacjonalizować majątek, wprowadzić powszechną równość albo odwrotnie, zakazać swobody myślenia, znieść kapitalizm i zastąpić go centralnym planowaniem, albo odwrotnie i wszystko będzie cacy, historia liczy na pęczki. Co oczywiście nie przeszkadza wymyślaniu kolejnych prostych recept na uszczęśliwianie ludzkości.

Wiedząc to wszystko nie wytrzymam i sam też taką receptę zaproponuję. Ze strachem, bo jeszcze ktoś ot, tak sobie rzuconą myśl weźmie za dobrą monetę i bez liczenia się z konsekwencjami zechce ją wprowadzić w życie…

Jednym z problemów, na które powszechnie zwraca się uwagę jest to, że na studia dostaje się każdy, że niski jest poziom finansowania (3 tys. euro w porównaniu z 6 tys. euro przeciętnie w UE), że nie wyłaniamy najlepszych itd itp. Ustawodawca w ułomny sposób próbuje ten problem rozwiązać ograniczając limity przyjęć na uniwersytetach tak, że pod koniec niżu demograficznego liczba miejsc na studiach stacjonarnych zmniejszy się o około 20% (szacunek metodą „pi razy drzwi”) w stosunku do stanu wyjściowego. Tymczasem części tych problemów można zaradzić w prosty sposób zmieniając niektóre wskaźniki z rzadziej czytanych rozporządzeń tudzież składając uczelniom propozycję nie do odrzucenia.

Pierwszy element to proporcje pracowników w minimum kadrowym do liczby studentów. W naukach ścisłych zwykle 1:50, w humanistycznych i społecznych 1:180. Co by było, gdyby zmniejszyć tę proporcję do 1:50?

Drugi element – czy musimy zakładać, że każdy, kto ma licencjat musi zostać magistrem? Co by się stało, gdyby przyjąć, że na finansowane przez państwo studia II stopnia może się dostać najwyżej połowa absolwentów studiów II stopnia? Ot, starczy przyjąć, że wspomniany wyżej współczynnik będzie wynosił nie 1:50, a 1:25.

Trzeci – tu już potrzebna by była ingerencja ustawodawcy – dać uczelniom wybór. Zostają przy obecnym albo zmniejszają liczbę studentów o połowę, przy dotychczasowym poziomie kwotowym finansowania (z 3 tys na studenta robi się 6). Do tego parę dodatkowych atrakcji, jak ustalenie maksymalnej liczebności grup ćwiczeniowych na 10 – 15 osób i wszystko zaczyna grać.

Oczywiście, wszystko to propozycje ot, tak sobie z sufitu wymyślone. Bez badania konsekwencji. Na pierwszy rzut oka widać trzy. Pierwsza to zwiększenie znaczenia poszczególnych stopni. O ile dziś licencjat finansowo znaczy niewiele więcej, niż matura, przy zmniejszonej liczbie studentów, absolwenci studiów I stopnia będą dobrem rzadszym, niż obecnie. Drugi to szansa na przetrwanie szkół niepublicznych, które przejmą część młodzieży, dla której zabraknie miejsc w szkołach publicznych. Trzeci to spadek w rankingach scholaryzacji, bo znacznie mniej młodych dorosłych będzie uzyskiwać wyższe wykształcenie.

Inne skutki też będą, pozytywne i negatywne. Jeśli ten tekst przeczyta kiedyś ktoś, kto odpowiada za politykę państwa, niech pamięta quidquid agis, prudenter agas et respice finem (dla młodszych pokoleń: cokolwiek bądź uczynić masz, roztropnie czyń i końca patrz*).

*przekład T. Cieszyńskiego

4 Comments

  1. Ależ to rozwiązanie bardzo mi się podoba. I wcale nie jest takie proste. Generalnie problem sprowadza się do tego, w jaki sposób utworzyć bodźce dla uczelni wyższych do zwiększenia jakości kształcenia nawet kosztem ilości kształconych.

  2. Zbyszek, technicznie ono jest dość proste. To tylko pytanie, czy jesteśmy w stanie powiedzieć: „stać nas na wykształcenie n studentów.” Tudzież: „w interesie kraju leży, żeby ośrodki intelektualne były rozłożone równomiernie na jego obszarze.” Osobną sprawą jest jeszcze wyższe szkolnictwo zawodowe i stworzenie zachęt do tworzenia go na wysokim poziomie (narracja: zostaną elitarne ośrodki, reszta spadnie do poziomu zawodówek nie pomaga)

  3. bodźce mogą być, wystarczy żądać prowadzenia badań i przekuwania „tego co robię na co dzień” w realne projekty badawcze; ja bym się wcale nie obraził, gdyby mój etat składał się w 1/2 z etatu dydaktycznego i 1/2 z etatu naukowo-badawczego

    ale dobrze jeśli nawet zmniejszymy proporcję a przy tym zmniejszymy liczbę studentów na grupę (szczerze: prowadząc ćwiczenia bez znaczenia jest dla mnie czy mam 15 czy 30 – tak sobie układam pracę, że i z 30 w grupie dobrze się nam pracuje, wszystkich przepytam a to z zajęć zeszłych na wejściu, a to z tekstów źródłowych w trakcie, a to z zajęć bieżących przy podsumowaniu, więc nie widzę takowej potrzeby zmniejszania; powiem więcej: przy 5-osobowej grupie na ćwiczeniach jest fatalnie), to co z pensum i ew. nadgodzinami? musielibyśmy albo namnożyć grup (czyli znowu nie mieć czasu na badania tylko biegać między małymi grupami, co dla mnie jest bezsensu) albo zmniejszyć pensum, ale wtedy trzeba by zatrudnić nowe osoby, czyli zwiększyć koszty kadrowe uczelni – czy nie przejedlibyśmy wtedy pieniądze, które moglibyśmy dać na badania?

    raczej widzę problem gdzie indziej: z czego wynika to, że państwowe uczelnie przyjmują po 300 osób na rok tworząc z uniwersytetu kombinat? i czy gdybym miał osiągnięcia naukowe to czy mógłbym liczyć na zwolnienie z części dydaktyki (np. wykładów, żebym nie tracił głosu? a zostawiłbym sobie ćwiczenia + seminaria)?

    a jeśli zmniejszymy liczbę studentów o połowę, to znaczy, że napędzimy klientów na studiach zaocznych/wieczorowych/niepublicznych? czy nie odbierzemy komuś szansy na studia? a zresztą: i tak studia dzienne są dla najbogatszych, bo ci co muszą zarabiać na życie idą na zaoczne, więc i tak studia dzienne to mechanizm drenażu dochodu od biednych do bogatych

  4. Ale etat pracownika naukowo-dydaktycznego to w teorii nawet 60% badań, 30% zajęć + 10% organizacja. My to formalnie mamy. A jak od Pana firma nie wymaga prowadzenia badań, no to już na to najlepszy nawet ustawodawca nie poradzi. Co do liczebności grup – może w Pańskiej dziedzinie to jest OK, ale u mnie na przykład metoda szkolna: odpytać z zeszłych zajęć, katechizmu na dziś i już jest, owszem, stosowana, ale mało przydatna. Do rozwiązywania zadań, przedyskutowania problemu i stworzenia czegoś nowego nie starczy. Zajęcia w systemie „zakuł-zdał” to można i na wykładzie zrobić. Pensum i pensje to następna kwestia. Dlaczego zakładamy, że muszą być nadgodziny i musimy zarabiać grosze? To przyjmowanie 300 osób na rok wynika z przepisów, które proponuję zmienić. Zwolnienie z części wykładów już teraz jest możliwe, ba, nawet wpisane w uczelniane prawo wewnętrzne, tylko powoduje koszty.
    Co do odbierania szans – mam pieniądze, by dobrze wykształcić 100 ludzi, albo kiepsko 500. Co lepsze – uczciwie dać szanse setce, czy oszukać pół tysiąca? I czy naprawdę wierzy Pan, że przyjmowanie wszystkich jak leci jest lepsze? Studia dla najbogatszych – naprawdę? U mnie jakoś milionerzy nie studiują. Poza tym jest jeszcze kwestia systemu stypendialnego i takich tam. Nic nie stoi na przeszkodzie, by studia niestacjonarne też były finansowane przez państwo.
    Reszta – jak pisałem, to nie jest uniwersalny lek na wszystko, tylko jeden element łamigłówki.

Możliwość komentowania jest wyłączona.