Tytuł tego wpisu został niejako wymuszony przez używaną w dyskusji o rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego metaforę uczelni – okrętów flagowych mających wprowadzić nas na szczyty rankingów uczelni wyższych. O ile dobrze rozumiem, pomysł jest taki, by inwestować w rozwój kilku najlepszych uczelni w Polsce i tylko na nich kształcić przyszłych uczonych. Reszta miałaby zostać wyższymi szkołami zawodowymi.
Pomysł, jak pomysł. Przy rozsądnym planowaniu (aż nie mogę uwierzyć, że piszę te słowa) i bardzo ostrożnym doborze kadry mógłby w perspektywie 10 – 20 lat się udać. Jak miałoby to w szczegółach wyglądać i czy nie prościej byłoby powołać od zera nowy ośrodek naukowy, który pełniłby rolę okrętu flagowego, to nawet nie chcę myśleć.
Zastanawia mnie co innego – wpływ takiej decyzji na te inne, „uzawodowione” uczelnie. W dyskusji na temat okrętów flagowych pojawia się argument finansowy – zamiast dzielić biedę między liczne i mierne uczelnie, lepiej dać te same pieniądze kilku wybranym. Reszta skupi się na dydaktyce, która nie wymaga nakładów finansowych. To tak, jakby powiedzieć, że flota wojenna powinna mieć działa tylko na krążownikach. Reszcie wystarczą kordelasy. Anonimowi autorzy koncepcji uczelni flagowych zapominają, że dydaktyka, a zwłaszcza kształcenie praktyczne kosztują i to niemało. Dydaktycy muszą się też rozwijać zawodowo, co oznacza dostęp do najnowszej literatury, szkoleń, narzędzi i odczynników, udział w konferencjach a także, jako element samodoskonalenia zawodowego, możliwość prowadzenia badań. Tymczasem wizja jest taka, że to wszystko albo da się dostać za darmo, albo po prostu jest niepotrzebne. Do zawodowego kształcenia wystarczy przecież opanowanie podręcznika albo dwóch, nieprawdaż? A może po prostu uważamy, że część obywateli ma prawo do porządnego wykształcenia, resztę będą kształcić „masowo” czytając z pożółkłych kartek albo slajdów PowerPointa wykładowcy, których stan wiedzy z nauczanego przedmiotu kończy się na dniu obrony doktoratu?
Dla tych, co wolą proste przykłady: wydział lekarski kształcący praktycznie, na którym w roku 2050 naucza się przy użyciu sprzętu i przy dostępie do literatury z końca zeszłego stulecia. W końcu po co lekarz – praktyk ma mieć dostęp do tych samych zasobów, co lekarz kształcony na „badacza?” No i oczywiście możemy zgadywać, gdzie możemy zatrudnić lekarza po takich praktycznych studiach i kogo będzie on leczył.
Osobnym problemem jest podział profili na akademickie, przygotowujące do pracy naukowej i praktyczny przygotowujący do wykonywania zawodu. Zakłada bowiem, że po studiach akademickich nasz lekarz z przykładu powyżej nie będzie praktykował, a tylko prowadził badania (nie do pomyślenia jest przecież, że zabraknie dlań etatu na uczelni), zaś ten, który skończy studia praktyczne będzie, w przeciwieństwie do „elitarnie” kształconego kolegi umiał leczyć ludzi, ale nie będzie mógł prowadzić badań.
Prosiłeś aby wpisy do starych tekstów podawać pod nowymi – przepraszam za powtórkę:
Profesor Śliwerski i jego twierdzenia o wymogach na habilitację to tylko teoria.
Podam przykład habilitanta, który ma zdaniem forumowiczów znających dyscyplinę habilitanta, osiągnięcie habilitacyjne na poziomie magisterki i też nie pełnił roli promotora pomocniczego – i co? Dostanie habilitację bo jest z katedry profesora z CK, wiceprzewodniczącego sekcji ekonomii. Link:
http://forum.gazeta.pl/forum/w,87574,155886472,155892162,brak_promotora_pomocniczego_prompom_.html
i link do autoreferatu:
Click to access Autoreferat.pdf
do tego w autoreferacie są prace i cytowania niemożliwe do odnalezienia – ale jednych się za zmyślanie publikacji nobilituje a innych pozostawia ku pochwałom.
Nie zmienia to faktu, że habilitant nie spełnia żadnych z tych kryteriów ale jest człowiekiem właściwego człowieka i włos mu z głowy nie spadnie – nawet prof. Śliwerski jest na to za krótki.
Dla mnie podział na profil ogólnoakademicki i profil praktyczny jest już nonsensem, a co mówić odgórne dzielenie na uniwersytety i wyższe szkoły zawodowe. Współczuję tym katedrom i zakładom, które prowadząc międzynarodowe multidyscyplinarne badania będą w uczelni, która spadnie z rangi uniwersytetu do wyższej szkół zawodowych, bo np. ktoś pomyli się w ankiecie ewaluacyjnej w czasie, gdy konkurencja coś podkoloryzuje. Czy sprawiedliwiej nie byłoby porzucić profilowanie i podział uczelni wyższych a po prostu efektywniej promować wyróżniających się badaczy? Ciekawe jaką kategorię dostawałyby nowo tworzone kierunki albo pączkujące jednostki. Wprowadzimy „dziedziczenie” kategorii?
Aż tak to może nie – powiedzmy studia z ratownictwa medycznego czy medycyny muszą być praktyczne, choćby nie wiem co. Reszta – się zobaczy, jak będzie wyglądało w praktyce. Na razie system redukcji do zawodówek jest zaimplementowany (przepraszam za to słowo) nie wprost.