Ścieżka naukowa i dydaktyczna

Jedną z nowości proponowanych w ramach kolejnej iteracji reformy najlepszej z reform ma być wprowadzenie dodatkowej dydaktycznej ścieżki kariery dla pracowników uczelni zainteresowanych bardziej dydaktyką, niż prowadzeniem badań. Sęk w tym, że właściwie, jakby dobrze się zastanowić, to wdrożenie takiej ścieżki jest możliwe już dziś, choć nie najłatwiejsze. Ułatwi sprawę to, że proponowana nowelizacja ustawy  umożliwi przesuwanie pracowników z etatów naukowo-dydaktycznych na dydaktyczne bez konkursu.

Jak wiadomo, mamy kilka stanowisk dydaktycznych, tu interesują nas tylko dwa, wykładowcy i starszego wykładowcy. Lektorów i instruktorów pozostawiamy ich losowi. Podobnie, jak nieszczęśników projektujących i prowadzących studia praktyczne naprawdę, a nie na papierze. Im poświęcę osobny wpis.

Pierwszy krok przy projektowaniu ścieżek kariery to uświadomienie sobie, że ogólnoakademickie studia wyższe nie zawsze wymagają kontaktu z badaczami. Ba, dla ludzi dopiero zaczynających przygodę z uniwersytetem cenniejszy może być kontakt z kimś, kto umie opowiedzieć interesująco o rzeczach z pozoru nudnych, niż z akademickim odpowiednikiem owego profesora teologii z anekdoty ks. Twardowskiego, który, zastępując kolegę – katechetę w przedszkolu, gładził dzieci po główkach i mówił „Zapamiętajcie sobie na całe życie, Pan Bóg jest transcendentny.” Zresztą do poprowadzenia studiów licencjackich potrzebujemy tylko  trzech samodzielnych, którzy zajmą nie więcej, niż 90 h programu.

Dopiero na studiach II stopnia mamy  włączyć studentów w prowadzone przez nas badania naukowe, co oznacza konieczność zaangażowania do tego procesu także pracowników zajmujących się pracą naukową sensu proprio, przynajmniej przy prowadzeniu seminariów magisterskich

Tym samym znaczna część procesu dydaktycznego na I i II stopniu nie wymaga wysoko wykwalifikowanych uczonych, tylko nie mniej wysoko wykwalifikowanych dydaktyków.

Cóż więc robimy? Otóż dzielimy załogę na tych, którzy lepiej uczą i tych, którzy lepiej piszą. Część wspólną zbioru zostawiamy na później. Tych pierwszych przenosimy na etaty dydaktyczne z maksymalnym pensum, tym drugim obniżamy pensum do absolutnego minimum, zobowiązując jednocześnie do osiągania w okresie 4 lat jasno zdefiniowanych efektów.

Pracownicy dydaktyczni prowadzący badania naukowe otrzymują premię w postaci obniżki pensum o 15 lub 30 h za każdy tekst dający co najmniej X lub co najmniej 2X punktów w ocenie parametrycznej, pracownicy naukowo – dydaktyczni  dostają podwyżkę pensum, jeśli nie osiągają należytych wyników. W ten sposób każdy może robić to, co lubi, a jak lubi i dydaktykę, i pracę naukową – bez problemu znajdzie złoty środek.

Proponowana metoda może przy okazji prowadzić do podwyższenia kategorii naukowej, ma jednak trzy punkty wymagające dalszych badań.

Po pierwsze – w proponowanym modelu podniesienie kategorii naukowej niekoniecznie przełoży się na wyższą dotację statutową, o podstawowej nie mówiąc.

Po drugie – ustawa nie określa kryteriów minimalnych pozwalających na zatrudnienie pracownika jako wykładowcy lub starszego wykładowcy. Te sprawy pozostawione są autonomii uczelni. Pojawi się tu więc problem, jak zdefiniować kompetencjie pracownika umożliwiające zatrudnienie go jako wykładowcy lub starszego wykładowcy. Oznacza to konieczność wprowadzenia w prawie wewnętrznym uczelni odpowiednika „tenure review” dla pracowników dydaktycznych i wypracowania odpowiednich zasad awansu. Czytaj: jeśli chcemy to zrobić dobrze, mamy kupę roboty, za którą nikt nie podziękuje ani nam  nie zapłaci.

Po tzecie wreszcie – musimy znaleźć dodatkowe fundusze na wynagrodzenia dla kadry dydaktycznej,  rozwój zawodowy pracowników i last but not least – wskazać racjonalne kryteria oceny pracowniczej.

Łatwe to nie jest, ale możliwe – owszem. Tylko czy komukolwiek się będzie chciało zaryzykować?

 

 

12 Comments

  1. obecne możliwości stworzenia dydaktycznej ścieżki kariery są jedynie teoretyczne – algorytm dotacji ogólnej zdecydowanie zniechęca do zatrudniania magistrów, a problemy wielu kierunków z naborem odpowiedniej liczby kandydatów zniechęcają do tworzenia stanowisk z obowiązkową liczbą godzin na poziomie 360; do tego konieczność oszczędzania zachęca senaty do przyjmowania uchwał typu – co najmniej 40% zajęć to muszą być wykłady, czyli forma niedostępna dla wykładowców bez doktoratu; tak więc system musimy radykalnie zmienić, o ile na poważnie potraktujemy oczekiwania społeczeństwa, by studia przygotowywały do wyzwań rynku pracy w globalnym społeczeństwie informacyjnym oraz o ile zrozumiemy, że przy aktualnym i przyszłym budżecie na badania musimy zredukować liczbę badaczy o połowę, a nawet bardziej, bo inaczej zawsze większość będzie prowadziła udawane badania za 2-5 tys. zł. rocznie; musimy powiązać ścieżki kariery z rzeczywistymi działaniami na rzecz jakości kształcenia – czyli ścieżka naukowo-dydaktyczna to głównie badania, a z zajęć jedynie seminaria i wykłady monograficzne przy obciążeniu np. 90 godz. rocznie – w tym przypadku rozliczanie za dorobek publikacyjny i zdobywanie kolejnych stopni naukowych; w przypadku ścieżki dydaktycznej pensum powinno kształtować się na poziomie 240-360 godz., do tego obowiązek badania jakości kształcenia (czyli edukacyjnej wartości dodanej), eksperymentowanie w poszukiwaniu efektywnych metod kształcenia, pisanie podręczników, tworzenie internetowych zasobów dla studentów, a nawet obowiązek prowadzenia projektów studenckich; rozliczanie za te obowiązki, a nie za publikacje naukowe; do tego selekcja w postaci obowiązku uzyskania doktoratu dydaktycznego w ciągu np. 8 lat, a potem dydaktycznej docentury np. po kolejnych 10 latach; dzięki temu zdecydowana większość zajęć będzie prowadzona metodami dającymi szansę na kształtowanie poszukiwanych kompetencji przez ludzi obciążonych głównie dydaktyką i z jej jakości rozliczanych, a badania będzie prowadziła grupa odciążona od dydaktyki i liczebna na tyle, na ile realnie pozwala budżet na badania;

  2. Do p. prof. Zbigniewa Osińskiego: algorytm podziału dotacji podstawowej ma wiele wad, ale nie jest prawdą, że „zniechęca do zatrudniania magistrów”. Jest to tylko jeden z bardzo licznych mitów na temat tego algorytmu. Otóż prawda jest taka (polecam swój artykuł w kwartalniku „Nauka” 1/2016), iż w algorytmie magister generuje 30 tys. zł w składniku kadrowym plus 7-10 tys. w składniku proporcjonalnego rozwoju. Natomiast doktor habilitowany generuje 60 tys. (plus 7-10 tys.). W obu przypadkach nie wystarcza nie pokrywa to kosztu tych etatów, ale na ogół (zależy to od struktury płac na danej uczelni) profesor jest bardziej „nieopłacalny” niż magister.

    Drugi Pana argument, że wykładowca „zabiera” zajęcia „naukowcom”, wynika ze zbytniego zapatrzenia się w system obecny (pensum=etaty). Logicznie rzecz biorąc, w ramach obecnego systemu jest w pełni możliwe, a nawet pożądane, aby jedni byli ukierunkowani na badania (mając pensum minimalne), a inni na dydaktykę, tak jak to opisuje prof. Stec. Etat wykładowcy mającego 360 godzin odciąża jednego czy dwóch profesorów (lub adiunktów) od nadmiaru dydaktyki. Oczywiście manewr taki nie ma zbytniego sensu na kierunku, na którym jest zupełny brak studentów, ale już tam, gdzie cała kadra wyrabia pensum (zwłaszcza wysokie pensum obecne) manewr ten jest nie tylko możliwy, ale nawet wskazany. Głównym przeciwwskazaniem jest chyba tylko to, iż etat wykładowcy jest znacznie stabilniejszy (trudno zwolnić słabego pracownika, bo zwykle nie ma dobrze ustanowionych obiektywnych kryteriów oceny negatywnej), ale to, o czym Pan pisze („badanie jakości kształcenia”) powinno właśnie zaowocować ustanowieniem sensownych kryteriów oceny kadry dydaktycznej.

    Najgorsze w obecnym systemie jest to, iż zachęca do dumpingowej obniżki kosztów kształcenia. Senaty uczelni, zamiast dbać o wysoką jakość kształcenia, „dbają” o jego odpowiednio niski poziom, czyli ustalają minimalną liczebność grup (zamiast liczebności maksymalnej) oraz wysoki procent zajęć w jednej wielkiej grupie (wykłady). Gdyby za kształcenie o tak zaniżonych parametrach zapłata (dotacją algorytmiczną) była odpowiednio niska, to bardzo wiele problemów samoistnie by się rozwiązało.

  3. @ Jan Cieslinski – w dalszym ciągu podtrzymuję tezę, że obecny algorytm podziału dotacji zniechęca do zatrudniania magistrów na etatach dydaktycznych – dowodem jest fakt, iż na mojej uczelni (i nie tylko) jest wprowadzony odgórny limit etatów dydaktycznych (a tym samym limit możliwości zatrudniania magistrów, bo z innych względów etaty naukowo-dydaktyczne są dostępne jedynie dla doktorów) – maksymalnie do 10% stanowisk w instytucie; motywowane jest to właśnie finansami, a nie innymi względami – już niejednokrotnie usłyszeliśmy – musicie odchodzić o zatrudniania magistrów na etatach dydaktycznych (i ogólnie od utrzymywania takich etatów), a o etatach asystentów dla magistrów zapomnijcie, bo nas na to nie stać; czy władze uczelni kłamią??
    również problem zabierania godzin nie jest jedynie efektem „zbytniego zapatrzenia się w system obecny (pensum=etaty)”; na mojej uczelni istnieje bezwzględne powiązanie istnienia etatu (każdego, także naukowo-dydaktycznego) z godzinami dydaktycznymi, co jest motywowane względami finansowymi – słyszymy: nie stać nas na utrzymywanie etatu przy nawet częściowym braku godzin; pensa dydaktyczne rozliczane są w skali instytutu, czyli na kierunkach niezbyt obleganych (zwłaszcza w realiach finansowych skłaniających do tworzenia jak najliczniejszych grup) zwiększanie liczby etatów dydaktycznych z pensum 360 godz. może powodować braki godzin dla części kadry;
    zdaję sobie sprawę z tego, że w ramach obecnych przepisów władze uczelni mogą prowadzić zupełnie odmienna politykę, ale jak mawiał klasyk liczy się głównie „kasa misiu, kasa”; dlatego też napisałem „algorytm zniechęca do”, a nie „algorytm nakazuje”

  4. @Zbigniew Osiński: Jeśli chodzi o praktykę, to ma Pan zupełną rację. Większość władz uczelnianych (wszystkie?) interpretuje wskazania algorytmu w opisany przez Pana sposób. Moja teza jest następująca: praktyka ta wcale nie jest logiczną konsekwencją algorytmu podziału dotacji podstawowej i bardziej opiera się na mitach, niż na faktach. Uzmysłowiłem sobie jednak, iż praktyka ta może mieć coś wspólnego z algorytmem podziału BSt (fundusz ten zależy głównie od ilości etatów, przy czym etaty dydaktyczne nie są tu liczone), choć tu popularnym mitem jest, iż BSt zależy od publikacji, a nie od etatów 🙂

  5. Wbiję tradycyjnie kij w mrowisko.
    A może by tak zacząć prozaicznie czyli od zdefiniowania czego oczekuje społeczeństwo od poszczególnych uczelni (w końcu to podatnicy płacą za nie) i całego sektora. Następnie zdefiniować jak to można osiągnąć (jakimi środkami finansowymi i przy jakim kapitale ludzkim). Najpierw zdefiniowanie efektywnej organizacji uczelni i systemu zarządzania nią. Z tego wynika zapotrzebowanie na konkretne STANOWISKA do zatrudnienia kadry o umiejętnościach wymaganych na tym stanowisku.
    Wszelkie dyskusje o „reformach” szkolnictwa wyższego rozpoczynające się (i najczęściej też kończące) od stopni, tytułów, kariery akademickiej prowadzą donikąd i są dowodem na to, że w tym kraju brak jest światłych elit – są tylko partykularne egoizmy i skoki na kasę. Po nas choćby potop. 😦

  6. akurat zdefiniowanie oczekiwań społecznych mamy już za sobą – przecież od ładnych paru lat obowiązuje zasada – wykształcenie wyższe ma być masowe (by ukryć problem z brakiem sensownych miejsc pracy dla młodych) i przygotowujące do wyzwań rynku pracy (Nobla temu, kto przewidzi, jaki to będzie rynek za 10 lat); reformowanie zaczynające się od definiowania efektywnej organizacji uczelni i systemu zarządzania nią przećwiczono na szkołach z wiadomym rezultatem – żadne zmiany systemowe w obszarze organizacji i zarządzania oświatą nie zmieniły na odpowiednio dużą skalę obrazu konkretnej lekcji (metodycznie dziś przebiega ona tak jak w początkach XX wieku, z zajęciami na uczelniach jest podobnie); w związku z tym proponowałbym na początek znalezienie metody na wbicie do głów decydentów prostej zasady – efekty edukacji nie zależą od sposobu organizacji i zarządzania ministerstwami, kuratoriami, uczelniami, szkołami, lecz od tego, co dzieje się na konkretnej, pojedynczej lekcji; dydaktyka od dawna wie co powinno się dziać – aktywna praca każdego ucznia/studenta nad rozwiązywaniem różnych problemów z wykorzystaniem różnorodnych źródeł wiedzy; proste, ale trudne w realizacji; bowiem nie tylko nauczyciel musi biegle operować tzw. metodami aktywizującymi, lecz także musi mieć odpowiednie warunki organizacyjno-materialne (przede wszystkim: właściwe proporcje pomiędzy liczebnością grupy, a czasem trwania lekcji plus swobodny dostęp każdego ucznia do różnorodnych źródeł wiedzy, czyli aktualnie do Internetu); w realiach wyższej uczelni nauczyciel powinien także mieć świadomość tego, że kluczowe dla oceny jego pracy są efekty edukacyjne jego studentów, a nie punkty za publikacje jak to się dzieje obecnie – stąd postulat podziału stanowisk na typowo dydaktyczne (rozliczane za efekty edukacyjne) oraz dydaktyczno-naukowe (rozliczane za punkty); proste ale… nie w państwie, w którym prawdziwe podejście do edukacji i nauki polega na naśladowaniu przysłowiowego konia kombinującego pod górę – czyli jak za wyjątkowo skromne środki osiągnąć efekty na miarę Nobla i rankingu szanghajskiego;

  7. @m.a. Bez kija w mrowisko to wiadomo. Po prostu to władza publiczna określa strategię. I to musi zrobić to tak, żeby consensus był na lata, bo efekty będą widoczne za 2 kadencje. Czyli opozycja też musi zaaprobować. Nb. na 3 dziennikarzy, którym ostatnio to powiedziałem, wydrukował 1. Należy też pamiętać, że profil uczelni (bardziej/mniej badawcza/dydaktyczna) może się zmieniać w czasie i uczelnie powinny móc w ramach autonomii nim swobodnie sterować.
    System zarządzania uczelnią ustawowy jest super, tylko większość uczelni robi wszystko, żeby go sobie skomplikować na własne życzenie.
    Etaty dydaktyczne są nieopłacalne poza PWSZ, bo w dotacji świetny dydaktyk z doktoratem liczy się mniej, niż dr hab. bez umiejętności dydaktycznych. Póki nie będzie rozwiązań systemowych, zachęcających zwłaszcza uczelnie regionalne do stawiania w większym stopniu na dydaktykę, póty moja propozycja z tekstu będzie ryzykowna.
    No i jak długo „dydaktyczny,” „praktyczny,” „zawodowy” będą synonimami gorszej jakości, a przepisy będą promowały uczelnie z pełnią praw akademickich każdy, włącznie z PWSZ im. Jana z Koziej Wólki w Ryczywołach Dolnych będzie się wykosztowywał na zostanie akademią, uniwersytetem przy- lub bezprzymiotnikowym nawet, jeśli z racjonalnego punktu widzenia to nie ma sensu.

  8. Przed dalszą dyskusją proponuję wszystkim czytelnikom bloga zapoznanie się z felietonem Jolanty Ojczyk w jutrzejszej rzepie (jest już online w dziale opinie): „Lekarzu nie lecz się sam”. Osobiście bardzo się utożsamiam z zawartymi w nim tezami…

  9. sorki, ale jak ktoś zaczyna tekst od „mundrości” typu: „minister edukacji może powiedzieć, że polscy gimnazjaliści dobrze wypadają w badaniu PISA” (otwarcie pisząc – jeżeli ktoś sugeruje, że z polskimi gimnazjami jest coś OK, bo testy PISA, to znaczy, że nawet nie spędził w tego typu szkole 5 minut), a doprawia to „genialnością” typu: „W rankingu szanghajskim” to mam dowód, że szkoda czasu na kolejne wypociny niedouczonego dziennikarza, co potwierdza jawna głupota typu: „Dydaktyk musi więc być jednocześnie naukowcem. „; i na zakończenie: „lekarzu, nie lecz się sam” – tylko udaj się do znachora; ludzie!!! dlaczego głupota nie boli??? to jest największa niesprawiedliwość tego świata

  10. @ Zbigniew Osiński, 8 Maj 2016 o 22:15 .
    Gratuluję poziomu dyskursu akademickiego i umiejętności merytorycznego odniesienia się do argumentacji drugiej strony – nie potrafię podjąć dyskusji na tym poziomie.

  11. „poziom” mojego postu nie odnosi się do osoby posługującej się nickiem m.a, lecz do autorki felietonu, a że jest to poziom kontrowersyjny, to już zasługa samego felietonu i wielu dziennikarzy oraz innych „fachowców”, którzy od kilku lat idą w zaparte i wbrew wszelkim wyjaśnieniom powielają bzdurne tezy typu: badania PISA świadczą o rosnącej jakości polskiego gimnazjum, ranking szanghajski świadczy o bylejakości polskich uczelni, dydaktyk akademicki musi być badaczem itp. itd; jeszcze jakiś czas temu poważnie i grzecznie polemizowałem z takimi wypowiedziami, ale moja cierpliwość się już skończyła i przestałem cierpliwie tłumaczyć, dziennikarz powinien umieć posługiwać się internetem i nic go nie zwalnia z obowiązku wypowiadania się merytorycznego, a nie rozpowszechniania bzdur lub prowadzenia nagonki na grupę zawodową

  12. @m.a. nie podoba mi się artykuł Ojczyk. Nie utożsamiam się z tezami. Właściwie, kolejny tekst z cyklu jakby mi kto w pysk strzelił, bo niezależnie od tego, jak się staram, zawsze ktoś napisze, jakim to nieudacznikiem jestem i do luftu naukę/dydaktykę/cokolwiek uprawiam. Jak się naprawdę starasz coś zmienić, to takie teksty naprawdę bolą.
    Zaznaczam, że jestem uprzedzony do autorki, bo w jednym z wcześniejszych tekstów mocno i nie fair skrytykowała mój wydział, nie zadawszy sobie trudu zasięgnięcia informacji u źródła. Zaprosiłem ją potem do nas, żeby zobaczyła, jak się sprawy mają. Nie była uprzejma nawet odpowiedzieć, żebym się w ucho ugryzł.
    Jedna rzecz w tym tekście jest trafna – potrzebna jest czytelna strategia i wola jej realizacji przez czas dłuższy, przekraczający 1 – 2 kadencje. I to jest robota dla rządu.

Możliwość komentowania jest wyłączona.