Klasyfikacja uczelni – czy model ligowy to jest to?

Zróżnicowanie misji uczelni jest rzeczą normalną, wpisującą się także w naszą tradycję akademicką. Inna jest misja uniwersytetu, inna szkoły inżynierskiej, nawet jeśli obie prowadzą badania, kształcą, współpracują z otoczeniem. To, co dotychczas odbywało się na żywioł, w ramach uczelnianego zarządzania strategicznego, ma w przyszłości być regulowane ustawą.

Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju proponuje podział uczelni na badawcze, badawczo-dydaktyczne (regionalne) i dydaktyczne. Uczelnie każdej z tych kategorii mają mieć różną misję i cele. Również zespoły przygotowujące propozycje Ustawy 2.0. proponują taką, lub podobną klasyfikację. Podstawowym problemem jest ustalenie, według jakich zasad ma następować przyporządkowanie do tej lub innej grupy.

Obecnie sprawa jest prosta – prawo dzieli uczelnie na akademickie (z prawami doktoryzowania) i zawodowe (bez takich praw). W ramach uczelni akademickich jest jeszcze dodatkowe zróżnicowanie ze względu na szyld (uniwersytet, uniwersytet przymiotnikowy, akademia, politechnika) mający jednak tylko znaczenie prestiżowe. Poza tym zróżnicowanie misji i charakteru uczelni jest kwestią faktu, a nie prawa. Są uczelnie, na których większość stanowią absolwenci liceów, w większości kolejne pokolenia na studiach, jak i takie, na których studiuje pierwsze pokolenie, w znacznej części po średnich szkołach technicznych. Są uczelnie, dla których pierwszorzędne znaczenie ma doskonałość naukowa, i takie, które stawiają w równym stopniu na wszystkie elementy misji itp. itd.

Prawo wtrąca się w kształtowanie misji w sposób ograniczony, jednak dość bolesny dla uczelni regionalnych i zawodowych. System skonstruowany bowiem jest tak, że preferuje tylko jeden model – dużej, badawczej uczelni akademickiej, której jednostki mają pełnię praw akademickich. Przejawia się to nie tylko w ocenie parametrycznej (dodatkowa premia za posiadanie dużej liczby uprawnień do nadawania stopni i taśmową produkcję doktorów), ale i w sferze dydaktycznej – uczelnia zawodowa musi uzyskiwać zgodę na otwarcie kierunku i zmiany w programach, a taka z pełnią praw akademickich takiej zgody nie potrzebuje. W rezultacie tam, gdzie potrzebna jest szybka reakcja na potrzeby przedsiębiorców i dostosowywanie na bieżąco kierunków studiów do zapotrzebowania otoczenia, nie jest to możliwe, bo proces wprowadzania nowości dydaktycznych trwa zbyt długo. Natomiast uczelnie badawcze nie mają tego problemu. W rezultacie (przykład ten powtarzam ad nauseam, ale jest dobry, więc niech mi Czytelnik wybaczy), browarowi w Raciborzu będzie łatwiej utworzyć  praktyczne studia browarnicze we współpracy z UJ, niż miejscową PWSZ, której zadaniem jest przecież kształcenie na potrzeby lokalnego biznesu. Dlatego nawet uczelnie zawodowe starają się o prawa akademickie, choć ze względu na ich misję w normalnych okolicznościach byłoby im to potrzebne, jak ułanowi rozum.

Projekty Ustawy 2.0. idą nieco dalej i proponują wprowadzenie prawnych kryteriów podziałów w zależności od kategorii badawczej uczelni. W dużym uproszczeniu: badawcze byłyby uczelnie, których odpowiednio duża liczba jednostek ma kategorię A/A+, badawczo – dydaktyczne te, których kilka jednostek posiada kategorię A/A+, dydaktyczne to byłaby reszta. Od charakteru uczelni zależałby dostęp do pieniędzy, prestiżu, prawa nadawania stopni i autonomia dydaktyczna.

W rezultacie otrzymamy coś w rodzaju ligi futbolowej z ekstraklasą, drugą ligą i okręgówką, której klasyfikacja zmienia się wraz z każdą kolejną oceną parametryczną. Uczelnie z drugiej ligi i okręgówki będą miały mocny bodziec do podnoszenia jakości badań, bo od tego będzie zależał awans do wyższej ligi, a uczelnie z ekstraklasy będą musiały uważać, by nie spaść. Na pierwszy rzut oka motywacyjne i projakościowe, prawda? Otóż niekoniecznie. Jeśli prawdziwe jest założenie, że każda z tych grup uczelni ma mieć inną misję i zadania, bezsensowne jest wymaganie od nich, by dostosowywały się do jednego modelu – modelu uczelni badawczej. Co więcej, jeśli uczelnie badawczo-dydaktyczne i dydaktyczne potraktują swoje zadania poważnie i zróżnicują swoją misję tak, by realizować swoje zadania ustawowe, awans do wyższej kategorii będzie problemem. Uczelnia badawcza ma inną misję, niż badawczo-dydaktyczna, jeśli więc ta ostatnia podniesie poziom badań i wejdzie (nie wiemy – na 4 lata lub na dłużej) do kategorii badawczej oznacza to konieczność przeorientowania misji i strategi. Będzie więc zmuszona do podjęcia działań nieracjonalnych gospodarczo. To jakby kazać KFC starać się o gwiazdki Michelin’a. Można, ale po co? KFC dostarcza porządnego (tak, wiem, niezbyt zdrowego, ale zawsze) i zestandaryzowanego jedzenia szerokiej rzeszy konsumentów, dobrze wyważając jakość i cenę. Jeśli każemy im konkurować z Atelier Amaro, okaże się, że interes jest ekonomicznie nieopłacalny, bo koszt utrzymania gwiazdki jest duży, a amatorów kuchni molekularnej – mało.

Problem można rozwiązać na dwa sposoby. Brutalnie prawniczy i nieco bardziej finezyjny. Wariant brutalny polega na ustawowym wskazaniu, które uczelnie zaliczamy do której kategorii, bez możliwości zmiany zaszeregowania niezależnie od jakości prowadzonych badań. Ten wariant wymagałby uzyskania szerokiego konsensusu, co byłoby możliwe, ponieważ już teraz jest przeszło 20 uczelni akademickich zrzeszonych w inicjatywie Dialog, które chcą w nowym systemie realizować misję badawczo-dydaktyczną. Za taką możliwością przemawia także sukces systemu kalifornijskiego: w latach 60tych podzielono tam kompetencje uczelni tworzących trzy systemy: University of California, California State University i California Community College. System zbudowano tak, że człony te nie konkurują ze sobą, a wzajemnie się uzupełniają, a absolwenci California State University stanowią największą grupę doktorantów uczelni w ramach University of California.

Wariant finezyjny oznaczałby pozostawienie uczelniom swobody decydowania, w której grupie chcą się znaleźć i zróżnicowanie zadań, zasad finansowania i oceny oraz struktury kadrowej w każdej z grup. Przykładowo, uczelnie badawcze mogłyby być zwolnione z kształcenia niestacjonarnego, które źle się łączy z obowiązkiem włączania studentów w prowadzone na uczelni badania, uczelnie badawczo-dydaktyczne mogłyby mieć wyłączność na kształcenie w niektórych zawodach regulowanych, w których nabycie zespołu umiejętności fachowych jest ważniejsze, niż umiejętności badawcze (np. kształcenie nauczycieli i pracowników socjalnych), natomiast uczelnie dydaktyczne dawałyby szlify akademickie (niekoniecznie praktyczne) szerokim rzeszom studentów i przygotowywałyby nie tylko do szybkiego wejścia na rynek pracy, ale i do podjęcia studiów II stopnia na uczelniach badawczych i badawczo-dydaktycznych. Ten wariant wymagałby dużej odpowiedzialności po stronie władz uczelni, które musiałyby racjonalnie ocenić, która misja pasuje im najbardziej. Ryzyko jest takie, że część uczelni zdecydowałaby się na konkurowanie w „najbardziej prestiżowej” kategorii, co zakończyłoby się zapewne katastrofą finansową, programem naprawczym i bardziej rozsądnymi decyzjami co do tego, w której kategorii chcemy być.

Ustawodawca zdecyduje, jak będzie. Prawdopodobnie zdecyduje się na wariant „wszyscy będziemy Harvardami.” Z niewiadomych bowiem przyczyn odpowiedzialni za politykę naukową uważają uczelnie inne, niż badawcze za mniej wartościowe i niewarte zainteresowania. W końcu nadrzędnym celem reformy ma być zwiększenie naszej obecności w światowych rankingach. Stąd niewielkie zainteresowanie określeniem misji ośrodków, które będą kształcić ludzi zasilających nie laboratoria, a szkoły, urzędy i przychodnie. Tych, którzy będą uczyć nasze dzieci, leczyć nas jak zdrowie zawiedzie i wydawać decyzje administracyjne w ważnych dla nas sprawach. Chcielibyśmy, żeby ci ludzie byli dobrze przygotowani, prawda?

1 Comment

  1. Tak kategoryzacja uczelni to tak naprawdę kategoryzacja naukowców, a więc będziemy mieli: NADnaukowców, resztę naukowców i naukowców do zlikwidowania.

Możliwość komentowania jest wyłączona.