Asumpt do dzisiejszego habilitacyjnego wpisu dały: moja wymiana uwag na Twitterze z Emanuelem Kulczyckim, dzisiejszy wpis na blogu Obywateli Nauki oraz artykuł J. Kisielnickiego i S. Piątka z nr 7-8 „Forum Akademickiego.” Problemy, którymi chciałbym się zająć są trzy
- Jaka jest rzeczywista skala niepowodzeń w postępowaniach habilitacyjnych, czyli czy „sito hablitacyjne” jest naprawdę sitem, czy raczej siecią z szerokimi oczkami, przez które nie prześlizgną się tylko wyjątkowi pechowcy?
- Dlaczego wnioski o umorzenie postępowania są szczególnie popularną formą zakończenia postępowania?
- Czy na pewno mamy właściwie skonstruowane przepisy o habilitacji i awansie naukowym i jak je ewentualnie zmienić?
Ustalenie skali niepowodzeń habilitacyjnych jest możliwe, choć pracochłonne. Dysponujemy danymi o liczbie postępowań zakończonych odmową nadania stopnia (badania Ewy Rozkosz podane na TT przez Emanuela Kulczyckiego) oraz wyliczeniami J. Kisielnickiego i S. Piątka oraz ON dotyczącymi liczby umorzeń postępowań na wniosek habilitanta. Wskaźnik sukcesu w postępowaniach w nowym trybie wynosi za lata 2011 – 2016 92,2 %. Oznacza to, że wskaźnik porażki to 7,8 %. Umorzenia na wniosek to około 7%*. Ciemną liczbą na razie pozostaje liczba wniosków, które „padły” na wcześniejszym stadium postępowania. Prawdopodobnie jest na podobnym poziomie. Szacując zatem spod dużego palca skala niepowodzenia jest na poziomie około 15 – 20%. Zważywszy, że wnioski o wszczęcie postępowania są składane przez ludzi, którzy jednak mają długie doświadczenie zawodowe, tudzież zwykle poprzedzone są nieformalną oceną kolegów (mało kto idzie „na pałę” nie pokazując dorobku jednemu lub kilku starszym kolegom), to całkiem sporo.
Nie dziwi mnie też (inaczej, niż ON) skala wniosków o umorzenie postępowania. Przyczyny tego stanu są dwie: po pierwsze zgodnie z art. 21 ust. 3 ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym w przypadku uchwały negatywnej ponowny wniosek o wszczęcie postępowania można złożyć po upływie trzyletniej karencji. Okres ten może być skrócony do 12 miesięcy w przypadku „znacznego zwiększenia dorobku.” Dla adiunkta składającego wniosek oznacza to śmierć. W dobie oszczędnościowego rotowania adiunktów szanse, że rektor przedłuży mu zatrudnienie są żadne, a ludzi składających wnioski 5 lat po doktoracie znów aż tylu nie ma, żeby w okresie rotacji zmieścić 2 próby uzyskania stopnia. „Znaczne zwiększenie dorobku” w ciągu roku to raczej okrutny żart ustawodawcy, który zakłada, że kolejne osiągnięcia habilitacyjne wychodzą uczonemu spod sztancy i w ciągu roku jest w stanie machnąć monografię i z tuzin tekstów, które zdążą się ukazać w żurnalach z listy A. Poza tym recenzje są publikowane. Porażka habilitacyjna boli i to bardzo. W naszym systemie mogą sobie jeszcze poczytać o tym, jak nas oceniono koledzy i studenci. I podzielić się tą oceną z kolegami. Jeśli dodatkowo prowadzimy jakąś działalność publiczną, możemy się spodziewać kilku miłych tekstów napisanych przez nielubiące nas redakcje. Przegrane wybory nie hańbią, ale polityk, któremu odmówią habilitacji to co innego. Przyjemnie, nie? Dlatego uważam, że cofnięcie wniosku jest racjonalne, a nie ma podstaw do przyjęcia, że interes społeczny przemawia za dodatkowym, publicznym przeczołganiem człowieka, któremu się nie udało uzyskać stopnia.
Zastanawiam się, czy utrzymywanie habiltacji jako stopnia naukowego nadawanego przez wybrane jednostki ma sens? Za granicą habilitacje i ich odpowiedniki jak tenure review czy HDR nie zawsze są stopniami naukowymi. Może trzeba, zachowując ocenę zewnętrzną, wrócić do systemu, w którym habilitacja była jedynie wewnętrzną procedurą awansową? W takim systemie adiunkt po 8 latach byłby poddawany zewnętrznej ocenie obejmującej badania i dydaktykę lub (w instytutach PAN) tylko badania. Oceniany byłby cały dorobek, ewentualnie 10 najważniejszych osiągnięć. Ocenialiby zewnętrzni recenzenci i członkowie komisji, tak jak dotychczas. Z tym, że komisja mogłaby zaproponować radzie jednostki a) nadanie habilitacji b) powtórzenie procedury po pewnym czasie (rok do trzech lat) ze wskazaniem, jak kandydat powinien uzupełnić dorobek c) zatrudnienie na czas nieokreślony z możliwością ubiegania się o kolejny awans za osiem lat oraz d) rozwiązanie stosunku pracy z pracownikiem.
*wyliczenia na blogu ON.
Utrzymanie habilitacji jako stopnia państwowego jest konieczne tak długo, jak długo dyplomy ukończenia studiów mają charakter państwowy. Skoro dyplomy studiów wyższych są w pewnym sensie „gwarantowane” przez państwo, państwo dba o poziom i o porównywalny charakter wykształcenia, a stąd bierze się wymóg formalny, aby wśród osób uczących na danym kierunku bylo iluś tam doktorów habilitowanych (lub profesorów). Ja nie mówię, że taki system jest dobry, ale nie mówię też, że jest zły. Tylko po prostu taki jest i taka jest jego logika. Dopóki to się nie zmieni, habilitacja – jako pewien poziom kompetencji naukowych (!) gwarantowany przez państwo – zostanie.
Z tego punktu widzenia łatwiej byłoby znieść profesurę belwederską, ale to się nie stanie, bo profesura (podobnie jak nadanie stopnia generalskiego lub nominacja na urząd sędziego) traktowana jest jak przyjęcie do stanu szlacheckiego. A to się w naszej nie-mieszczańskiej kulturze bardzo liczy.
Zgadzam się, że umorzenie postępowania na wniosek zainteresowanego bywa racjonalnym krokiem z powodów, jakie wyjaśnia autor wpisu. Zachodzi jednak pytanie, czy umorzenie powinno być dopuszczalne po spłynięciu recenzji (zwłaszcza jeśli wynika z nich, że wniosek najprawdopodobniej upadnie).
Nie rozumie, co autor ma na myśli pisząc o wnioskach, które „padły na wcześniejszym etapie postępowania”. W obecnym kształcie prawnym nie ma żadnego „wcześniejszego etapu” przed złożeniem wniosku do CK – żadnego poza nieformalnymi konsultacjami ze starszymi kolegami i koleżankami. Ale skoro są one nieformalne, trudno mówić, że jakiś wniosek „pada”.
Wcześniejszy etap to kontrola formalna wniosku przez CK. „Państwowy” charakter dyplomów jest do dyskusji, bo reforma min. Kudryckiej zmieniła parę rzeczy także jeśli chodzi o wydawanie dyplomów. Co do reszty – profesorowie wrocławscy protestowali przeciw zniesieniu monarchii, bo bali się że stracą przywilej paradowania w mundurze i przy szpadzie.
Zamiana habilitacji na „tenure review” to pewnie niezły pomysł, ale chyba nie w tym klimacie politycznym, w którym rady instytutów już są wybierane przez właściwego ministra (zgodnie z ustawą o instytutach), a polityka kadrowa uczelni będzie pod kontrolą ministra nauki (wybierającego rady powiernicze wybierające prezydenta wybierającego dziekanów itd.). Utrzymanie obecnej habilitacji to pewnie jedyny sposób na ulokowanie procedury awansów naukowych w autonomicznym pola nauki (ze wszelkimi słabościami tego pola), a nie poddanie jej kontroli politycznej.
I zakłada Pan, że zmiana w ustawie o stopniach i tytule pozwalająca swobodnie wybierać przewodniczącego CK jest gwarancją apolityczności procedur awansowych? Tudzież że nadawanie tytułu profesora przez organ administracji publicznej gwarantuje utrzymanie procedury w ‚autonomicznym polu nauki?’ BTW – habilitacja jest już teraz tenure review. Tylko że dostaje się dodatkowy papier, a nie tylko etat . Gwarancją jakiej takiej bezstronności jest raczej to, że ocenia wielu recenzentów z różnych ośrodków, niż to, że CK czuwa.
Mozliwosc umorzenia postepowania habilitacyjnego jest promowaniem nieuczciwosci. Ktos placi za recenzje i cale postepowanie.
A mozliwosc wycofania sie po recenzjach to jak gra do jednej bramki. Czy tacy ludzie powinni zajmowac sie nauka?
W „wyliczeniach” nie wzięto jeszcze pod uwagę liczy osób nie podejmujących się habilitacji i odchodzących / lub zwalnianych z uczelni – z moich obserwacji wynika, że to ok 15 % czyli całkiem sporo.
@Małgorzata Nozdyńska rotacja adiunktów to temat na osobny wpis. Powiązany z pytaniem o uczelniane polityki rozwoju zawodowego pracowników, system mentoringu, wyboru ścieżki kariery itd.
@Piotr Stec – kontrola formalna to jedynie sprawdzenie, czy papiery są w porządku. Zapewne eliminuje to osoby, które po dużej wódce pomyślały „też docentem zostanę” oraz wariatów, ci bowiem i tylko ci nie będą mieć publikacji, dyplomu doktorskiego, oświadczeń współautorów itp. Uwzględnianie tych osób w jakichkolwiek statystykach habilitacyjnych mija się z celem.
Co reforma Kudryckiej zmieniła w państwowym charakterze dyplomów? Chyba jedynie jeszcze bardziej to usztywniła.
@tenure review jest procedurą ZNACZNIE bardziej wymagającą, niż polska habilitacja.
3-letniej karencji można obecnie uniknąć – wystarczy nie wnosić odwołania od uchwały ws. odmowy nadania stopnia doktora habilitowanego i „wziąć na klatę” porażkę. Ograniczenie nadane w trybie art. 21 ust. 3 ustawy o stopniach i tytule powstaje tylko w przypadku przeprowadzenia postępowania odwoławczego zakończonego utrzymaniem w mocy uchwały rady jednostki. Nie zmienia to jednak faktu, że negatywne recenzje opublikowane na stronie jednostki i CK są zazwyczaj drzazgą bolącą zbyt mocno.
Wczytując się w dyskusje na temat utrzymania habilitacji, mam wrażenie że w większości nikt nie wie po co to wszystko. Mieszają się tu wątki prestiżu, wynagrodzeń, uprawnień, stanowisk, itd. Z tego powodu właściwe byłoby zadanie na początek fundamentalnego pytania – „jaką rolę pełni/ma pełnić/powinna pełnić habilitacja?” I tu, z jakiegokolwiek punktu widzenia sprawy bym nie analizował, tak habilitacja rozumiana jako sformalizowana procedura zakończona nadaniem stopnia przestaje mieć sens, a każdy z tych wątków które wskazałem można odpowiednio zorganizować w inny (nierzadko prostszy) sposób.
Zniesienie habilitacji nie ma sensu w obecnym systemie promującym mierne doktoraty. Spowoduje, że słabi „naukowcy” z przypadku zrównają się z tymi, którzy mają realne osiągnięcia. Nie mówiąc o absurdalnym pomyśle nadawania stopnia doktora osobom spoza uczelni. Raczej powinien zmienić się próg wejścia do grona magistrów/doktorów i osób z hab.
@Muru nikt nie proponuje zniesienia. Procedura opisana w tekście przypomina przedwojenną i tę stosowaną w niektórych landach w Niemczech. @pfg – proceduralnie habilitacja i tenure review niewiele się różnią. Panu zapewne chodzi o substancję, nie o formę, ale to zupełnie inna historia.
To prawda, tenure review i postępowanie habilitacyjne są swoimi funkcjonalnymi odpowiednikami – co, nawiasem mówiąc, natychmiast obala ten argment zwolenników zniesienia habilitacji, który mówi, że „w Ameryce wszyscy doktorzy są sobie równi”. Szczegóły jednego i drugiego są oczywiście inne, ale to jest różnica drugorzędna.
Tenure review jest jednak procedurą znacznie bardziej selektywną, a kandydaci muszą spełnić wymagania znacznie bardziej wyśrubowane, niż polscy habilitanci. Gdyby zastosować je w Polsce, poziom naszych habilitacji – obojętnie, jak by się one wtedy nazywały – tylko by wzrósł, a w niektórych dyscyplinach dopływ nowych „samodzielnych pracowników nauki” mógłby na jakiś czas niemalże ustać. Niebezpieczeństwo zastąpienia polskiej habilitacji przez tenure review, organizowanym przez każdą uczelnię, a nawet wydział, niezależnie, bez żadnej kontroli zewnętrznej, jest zupełnie przeciwne: Otóż każda Wyższa Szkoła Gotowania na Gazie zrobiłaby sobie własny tenure committee, zaprosiła do niego zaprzyjaźnionego prof. Mariana z Akademii Gastronomii i Turystyki i voila! wszędzie byliby profesorowie podwórkowi, mogący kształcić magistrów i promować doktoraty, że hej! Należy się obawiać, że zgodnie z prawem Kopernika-Greshama ten proceder dość szybko zdominowałby także czołowe polskie uczelnie, a wszelką państwową kontrolę nad jakością studiów natychmiast trafiłby szlag.
Żeby wszystko było jasne: Nie mam wątpliwości, że i teraz jest sporo bardzo kiepskich dyplomów, a doktoratów i habilitacji też. Ale zastąpienie panstwowej habilitacji przez uczelniane tenure review tylko by ten problem wielokrotnie wzmocniło.
Zgadzam się całkowicie!
@pfg My chyba to samo mówimy z różnych perspektyw. Problemem jest zmiana kultury, nie przepisów (pisałem o tym z D. Jemielniakiem). Natomiast absolutnie nie proponowałem zastąpienia habilitacji tenure review, tylko rezygnację z traktowania jej jako stopnia naukowego. Reszta zostaje bez zmian, do zastanowienia tylko, czy ma to być certyfikat uprawniający do prowadzenia doktoratów (coś jak francuskie HDR), czy szczególny tytuł naukowy (+/- Privatdozent w Niemczech), czy ma to być kwalifikacja powiązana z konkretną uczelnią (jak przedwojenna habilitacja, którą przy przejściu na inną uczelnię nowa rada wydziału uznawała uchwałą, znów: +/-). No i pytanie, kto powinien habilitację nadawać. Obecnie uczelnie bez pełni praw akademickich są na łasce i niełasce swoich konkurentów. Taki system mógł działać, jak uczelnie nie konkurowały ze sobą o pieniądze, prestiż, a w przyszłości – o status uczelni badawczej. Widzę 2 rozwiązania – albo prawo prowadzenia postępowania będą miały wszystkie uczelnie, a przepisy po prostu wspomogą proces doboru recenzentów i składu komisji (niedawno pojawiła się propozycja losowania, bo to zapobiega kolesiostwu i to w obie strony – in plus i in minus), albo, choć wzdragam się na tę myśl, zostawienie nadawania habilitacji do wyłącznej kompetencji CK. Wtedy mielibyśmy ujednolicenie standardu i poziomu.
@pfg – z mojego skromnego doświadczenia wynika, że małe uczelnie zwykle znacznie bardziej dbają o poziom doktoratów. Z prostej przyczyny – kontrola pojawi się najpierw u nich, a pokazówkę łatwiej zrobić Wyższej Szkole Sztuk Kulinarnych, niż Najstarszej, Największej, Najlepszej.
@Piotr Stec – moje doświadczenie w kwestii kontroli są całkiem przeciwne. Dla kontrolerów z jednej dużej uczelni inna duża uczelnia jest bezpośrednim konkurentem, więc jeśli można się do niej przyczepić, tak trzeba zrobić. Z kolei kontrolerzy z małej uczelni wyznaczeni do skontrolowania dużej mają rzadką okazję, aby się dużej postawić, pokazać, że sroce spod ogona nie wypadli. Więc się czepiają. Z drugiej strony dla dużych małe nie są konkurencją, więc się nie czepiają, okazując wielkoduszność, no, chyba że dojdzie do jakiegoś naprawdę wielkiego skandalu. Geograficznie odlegli mali nie są dla siebie konkurencją, więc też się nie czepiają.