Ten odcinek sponsorują liczby 12, 13 oraz literka N.
Drugi wakacyjny odcinek remanentów reformatorskich poświęcony jest magii liczb. Pierwsza z nich, tradycyjnie pechowa, to 13. Druga – 12. Z jakiej przyczyny ustawodawca akurat te dwie kocha, trudno zgadnąć. Być może walczy z przesądami, albo pamięta, że budujemy drugą Japonię, a tam trzynastka przynosi szczęście. No a z dwunastką prościej – na tuziny wszystko jest tańsze.
Teoretycznie wszyscy wiemy, o co chodzi, dla mniej zorientowanych krótkie wyjaśnienie: zasady finansowania uczelni są takie, że najwięcej pieniędzy dostanie ona, jeśli na jednego pracownika przypadnie równo 13 studentów (SSR=13). Ministerstwo uczciwie wierzy, że spowoduje to powoływanie małych grup zajęciowych. Ponieważ chodzi o średnią ogólnouczelnianą, to wiara ta jest, sit venia verbo, średnio uzasadniona.
Tuzin uczonych jest natomiast potrzebny, by w danej dyscyplinie uzyskać kategorię badawczą i zasilić kasę uczelni odpowiednią sumą pieniędzy. Jak rozumiem, ministerstwo chciało uniknąć sytuacji, w której uczelnie do liczby N (czyli liczby uczonych uwzględnianych w ewaluacji) zaliczają jedynie liderów i to w homeopatycznych dawkach. Poza tym według starych przepisów do prowadzenia studiów I i II stopnia potrzeba było akurat 12 ludzi Sęk w tym, że zwłaszcza w dyscyplinach niszowych oraz w nowopowoływanych zespołach do tego tuzina dochodzi się powoli, albo wcale. Zatem zespół 10-11 filozofów, choćby pisali teksty po 200 pkt każdy pozostanie poza systemem, chyba że w ramach ekwilibrystyki administracyjnie zrobi się z nich politologów, prawników czy etyków medycznych. Ustawodawca ma jednak prawo uznać, że utrzymywanie takich zespołów nie ma ekonomicznego sensu, a tworzenie nowych ośrodków badawczych mija się z celem. To nie jest, zaznaczam, sąd wartościujący. Mogę sobie wyobrazić, że jest jakaś masa krytyczna, od której zespół badawczy w danej dyscyplinie ma szansę na przetrwanie. Na starych przepisach tę masę określano minimami do nadawania stopni naukowych, dziś liczbą N = 12.
To, że przepisy o N i SSR stanowią element kształtowania struktury zespołów badawczych i dydaktycznych oraz profilu kształcenia na uczelniach świadczą także inne elementy systemu.
Znając minimalną liczbę pracowników badawczych i wartość SSR możemy wyliczyć, ilu studentów musimy zrekrutować na studia I i II stopnia, żeby utrzymać zespół i zapewnić opłacalność kierunku. No i przy SSR = 12 pełen cykl musiałoby odbyć 156 studentów, co oznacza, że na każdym roku musielibyśmy mieć 31-32 studentów. W wariancie tanim oznacza to jedną, w drogim – dwie grupy ćwiczeniowe. Do tego dochodzi naturalny, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, ubytek studentów – na II stopień rekrutuje się mniej ludzi, niż na I, co oznacza, że przy założeniu, że na II stopniu mamy 15 studentów na roku oznacza, że SSR=13 zapewni nam nabór na I stopień na poziomie 42 osoby. Na niektórych kierunkach to niepodobieństwo i to nie tylko ze względu na brak studentów, Widać więc, że uczelnie, zwłaszcza te mniejsze, będą w stanie utrzymać przede wszystkim kierunki popularne, na których nabór pozwala na utrzymanie zespołów z N>=12. Dyscypliny mniej popularne będą nie tylko na granicy opłacalności (niewielkie nabory będą równoważone większą liczbą studentów na kierunkach popularnych, kosztem utrzymywania tam większych grup ćwiczeniowych), oraz na granicy utrzymania minimum kadrowego do ewaluacji. Mniej popularne kierunki to nie znaczy gorsze. Statystyka matematyczna jest trudna, a student nie wierzy, że jej znajomość przekłada się na kasę. To, że rynek statystyków kupuje na pniu, to zupełnie inna broszka.
No i wychodzi nam kilka modeli rozwoju uczelni ograniczonych tymi dwoma liczbami. Te największe, badawcze zniwelują ryzyko tym, że jako przedsiębiorstwa wielobranżowe będą w stanie rekompensować sobie straty na niepopularnych dyscyplinach działalnością w bardziej rentownych branżach. Poza tym zawsze będą ludzie, którzy chcą studiować filozofię czy romanistykę, a po ich likwidacji u mniejszej konkurencji cały strumień chętnych pójdzie do rynkowych liderów. Coś jak z wydawnictwami – niezależni wydawcy albo przechodzą do rynkowych gigantów, albo schodzą z rynku. Uczelnie zawodowe są poza tym wszystkim, bo system finansowania zniechęca je do ubiegania się o status badawczy. Ba, nawet nie zachęca do dbania o rozwój zawodowy pracowników, co może zaważyć na późniejszym losie tych szkół. Natomiast uczelnie środka, „regionalne” znajdują się w ciekawej sytuacji. Będą mogły poddać się od razu i przekształcić w PUZony (państwowe uczelnie zawodowe), na co chyba nikt się nie zdecyduje. Sporo z nich spróbuje zawalczyć o pozycję uczelni badawczej imitując rynkowych liderów, co, jak uczy doświadczenie, rzadko kończy się sukcesem. Nieliczne spróbują znaleźć własną drogę i zoptymalizować zasoby i możliwości. I tu możliwe są trzy ścieżki: pierwsza polegająca na radykalnym dostosowaniu się do wymogów rynku: likwidacja nierentownych kierunków i dyscyplin, wyrzucenie „nieproduktywnych nierobów,” zajmujących się rzeczami, których nikt studiować nie chce, zainwestowanie w dochodowe i modne gałęzie. Niezależnie od wątpliwości etycznych co do tego rozwiązania, trzeba pamiętać, że mody się zmieniają, a kierunki niegdyś popularne dziś z trudem rekrutują garstkę studentów. Zmieniają się też potrzeby rządu i biznesu, więc może się okazać, że entuzjastycznie zlikwidowane „niepotrzebne” dyscypliny są tym, co będzie The Next Big Thing. Drugie wyjście jest w teorii honorowe – ignorujemy reformę, przepisy i rachunek wyników i solidarnie wszyscy idziemy na dno razem z okrętem. Giniemy jak samurajowie w bitwie pod Shiroyamą. Czytaj: dotrwamy spokojnie do emerytury, młodzież się wcześnie ewakuuje, a cała reszta, której zależałoby na przetrwaniu uczelni może pójść się paść. Jak tacy do przodu, to i w PUZonie sobie poradzą. Trzecia droga jest najtrudniejsza, ale chyba najbardziej zgodna z akademickim etosem, w którym uniwersytet, jeśli już ma być przedsiębiorstwem, to spółdzielnią, a nie „anonimową spółką dającą cztery od sta.” A spółdzielnia istnieje nie tylko po to, żeby przynosić zysk. Przyjmujemy, że wszyscy (studenci, nauczyciele akademiccy, administracja) jesteśmy równi i jednakowo ważni, a uniwersytet jest czymś więcej, niż producentem dyplomów, punktów i grantów. Przy takim założeniu wszyscy gramy do jednej bramki, troszcząc się o dobro wspólne. Kierunki i dyscypliny „rentowne” pamiętają o tym, że ich obowiązkiem jest pomoc mniej fortunnym kolegom i koleżankom, a także o tym, że za chwilę może się okazać, że to oni są ciężarem dla całej reszty. Dyscypliny mniej „rentowne” starają się nie tylko robić jak najlepszą naukę i dydaktykę, ale wraz z silniejszymi członkami społeczności szukają pól współpracy. Być może przetrwają tylko ze szkieletową obsadą kadrową, być może będzie trzeba zająć się kształceniem praktycznym i zamiast wszechstronnie wykształconych literaturoznawców będziemy kształcić fachowców od komunikacji korporacyjnej. Trzeba się będzie pogodzić z tym, że niektóre dyscypliny umrą śmiercią naturalną – brak studentów i stopniowo odchodząca na emeryturę lub do innych zajęć na uczelni kadra. Nic nie jest wieczne i nie zawsze możemy mieć to, czego byśmy chcieli. Ale ten system daje szansę nie tylko na przetrwanie, ale i rozwój. To ze współpracy między dyscyplinami rodzą się innowacje, to dzięki współpracy członków wspólnoty akademickiej uniwersytet jest czymś więcej, niż sumą swoich części składowych. I to dzięki tej współpracy może on zrobić coś dla otoczenia. Nie, niekoniecznie sprzedać wyniki badań. Już samo to, że studenci spotykają się z uczniami okolicznych szkół, a któryś z profesorów wygłosi czasem otwartą prelekcję wystarcza. Wielkie rzeczy często rodzą się z rzeczy małych.
Ustawa 2.0 zafundowała nam coś w rodzaju wolnego rynku w gospodarce centralnie planowanej. Smith i Lange patrzą zapewne z zaświatów z podziwem i zdumieniem jednocześnie. I ten wolny rynek regulowany może wyglądać jak świat pana Dickensa („najbardziej słoneczny z angielskich pisarzy” jak określił go Makuszyński pisał o świecie systemowego okrucieństwa), ale nie musi. Możemy skończyć w systemie nieustannej konkurencji o prestiż i zasoby, wojnie wszystkich przeciw wszystkim schodzącej nie tylko na poziom wydziałów, ale i kolegów z sąsiednich pokojów, możemy mieć trusty i kartele rządzące akademickim rynkiem; i świat, przy którym postapokaliptyczna Ziemia Mad Maxa wygląda tak jakoś sielankowo. Możemy, ale nie musimy. Odpowiedzią na tak urządzony świat był w XIX w. ruch spółdzielczy, pokazujący, że można nie tylko grać fair, ale także postawić się monopolistom i wyzyskiwaczom. Być może to, co pozwoliło przetrwać rolnikom, robotnikom i drobnemu rzemiosłu prawie dwa wieki temu odpowiednio zaadaptowane pozwoli przetrwać i nam?