Minister Nauki i Edukacji udzielił wywiadu redakcji Forum Akademickiego. Odniósł się w nim do tego, co nas czeka w związku z zapowiadaną korektą Konstytucji dla Nauki. Na razie dostaliśmy teaser, choć z wcześniejszych zapowiedzi wynikało, że konkrety zobaczymy w drugiej połowie stycznia, czyli plus minus do końca przyszłego tygodnia.
Spróbujmy sine ira i ufając w racjonalność prawodawcy zgadnąć, co nas może czekać?
Zawracania Wisły kijem i powrotu do przeszłości raczej bym się nie spodziewał. Także dlatego, że kontrrewolucja nie zachwyciłaby nikogo, w tym ludzi mających do Ustawy 2.0 stosunek, najdelikatniej mówiąc, umiarkowanie entuzjastyczny. Świat sprzed reformy był mało sympatyczny, tyle że nauczyliśmy się w nim poruszać i omijać co bardziej oczywiste pułapki. Tych mniej oczywistych staraliśmy się nie dostrzegać, choć były nie mniej groźne.
Co będzie? Zapewne dostaniemy jakiś zestaw gwarancji akademickiej wolności słowa. Jaki – okaże się pewnie za moment. Każda „podkładka” może się przydać, a pluralizm światopoglądowy jest istotą uniwersytetu. Rozwiązania proceduralne to zupełnie inna broszka, zwłaszcza że postępowanie dyscyplinarne mamy pisane pod stan prawny, w którym uczony jest mianowanym urzędnikiem państwowym, a nie najemnym punktopisarzem.
Ciekawie wyglądają zapowiedzi zmian zasad kształcenia nauczycieli. Jeśli ktoś chciałby wzoru to może zajrzeć choćby na strony wyższej szkoły pedagogicznej w Zurychu Bardzo fajnie poukładany program, no i nikt tam nie uważa, że kategoria A albo prawa habilitacyjne są gwarancją dobrej dydaktyki. No-nonsense solution. Przy okazji – Internet uszczęśliwił mnie reklamą zachęcającą polskich nauczycieli do podjęcia pracy w szkołach Meklemburgii – Pomorza Przedniego. 3000 EUR na start.
Niestety, w wywiadzie o dydaktyce nic więcej nie ma, a jest co uzupełniać. Nie ma w przepisach Ustawy 2.0 dydaktycznej ścieżki kariery, ani odpowiednika habilitacji i profesury dla dydaktyków (albo mamy równość ścieżek i wprowadzamy tor przeszkód, albo znosimy tor przeszkód dla badaczy). Nic o autonomii dydaktycznej powiązanej niezbyt fortunnie z kategorią badawczą (nawet A++ to nie jest dowód, że umiemy w dydaktykę). Nic o uwzględnieniu pracowników dydaktycznych w algorytmie subwencji dla uczelni akademickich, a bez tego dydaktycy będą kosztownym balastem, a w najlepszym razie – ekstrawagancją kadrową.
Zostaje habilitacja i tytuł naukowy. W zmienionym kształcie. Jak będzie wyglądał tuning to nie wiem i chyba na razie nie chcę wiedzieć. Chciałbym, żeby wyższy stopień i tytuł nie były nadawane w ramach okrutnego rytuału przejścia, w którym porażka oznacza złamanie kariery i niemożność awansu przez ładnych parę lat.
Będą zmiany w ewaluacji. Jakie – jeszcze nie wiemy poza zapowiedzią innych zasad oceny dla HST i dowartościowania publikacji w języku polskim. Tu wszystko zależy od konkretnych rozwiązań. O ile nie zamierzamy wycofać się ze stosowania polszczyzny w nauce (decyzja polityczna, powiązana z koniecznością ograniczenia np. kształcenia w języku polskim na poziomie wyższym) część prac HST dalej będzie publikowana w językach narodowych. I tak, wiem, badania preferencji wyborczych na Opolszczyźnie mogą mieć znaczenie dla czytelnika nowozelandzkiego, jednak z nieznanych przyczyn wciąż istnieją dyscypliny, w których językiem podstawowym jest inny niż angielski. I nie jest to tylko fenomen polski, więc może to nie tylko chodzi o uprawianie nauki „wsobnej” czy „równoległej?” Widzę tu inne ryzyko – takiego ukształtowania reguł gry, żeby nie opłacało się podejmować wysiłki publikowania dla czytelnika międzynarodowego. W HST mieliśmy już taką sytuację przy poprzednich parametryzacjach – opublikowanie tekstu w zagranicznym czasopiśmie nie z listy A dawało mikre punkty, choćby to czasopismo miało międzynarodową renomę. Podobnie (i z pewnymi zmianami na plus) jest do dziś w przypadku wydawnictw. Zacne lokalne wydawnictwa są na tej samej liście i z taką samą punktacją, co wydawcy międzynarodowi. Przy czym ci pierwsi potrafią cały nakład książki przywieźć autorowi do gabinetu, a ci ostatni – próbują go jednak sprzedać. Sapienti sat.
Jeśli reguły ewaluacji staną się bardziej przewidywalne, byłoby miło. Cieszy też zapowiedź, że w tej ewaluacji nikt nie poniesie negatywnych skutków zmian. Tu zaznaczam: nie uważam, że ośrodki w ogóle nie prowadzące badań czy uprawiające naukowe pozoranctwo (o ile takie są) mają mieć taryfę ulgową. Nie. Problemem jest sposób przyznawania kategorii badawczej przypominający grading on the curve. Jak w szkole – dwaj najlepsi w klasie dostają szóstki, a reszta odpowiednio mniej. No i to nauczyciel (minister) sobie arbitralnie uznaje, jaki wynik tę szóstkę da. Dlaczego to jest nie fair? Ano, z kilku przyczyn. Po pierwsze – wyniki są nieprzewidywalne, a od kategorii badawczej zależy wszystko, co dla uczelni ważne. Po drugie – ten sposób oceny nie uwzględnia wysiłków włożonych w rozwój jednostki. Przykład: zaprzyjaźniony ośrodek (nie HST, punkty i bibliometrię kochają) spadł z kategorii A do B. Powie ktoś – pogorszyli się, mają to, na co zasłużyli. Otóż nie, poprawili się. Wyniki mieli najlepsze w historii. Po prostu nauczyciel przesunął w górę kryteria na szóstkę, bo mógł. Po trzecie – ten system sprawia, że dla najlepszych uczelni punktem odniesienia nie są zagraniczni konkurenci, a lokalny peleton. Kategorię A Uniwersytet Najstarszy czy Akademia Najlepsza dostaną za to, że są lepsi niż Politechnika w Pcimiu i Uniwersytet w Grójcu. To jakby tytułem do chwały dla Legii było to, że regularnie wygrywa sparringi z „Orłem” Mokre (jest taka drużyna). System zakłada (wyjątkowo nieuprzejmie), że to jednak z „Orłem” trzeba porównywać liderów.
Last but not least: minister zapowiada modyfikację IDUBów/Regionalnych Inicjatyw Doskonałości, sugerując odejście od koncepcji „uczelni flagowych” i danie wszystkim równych szans. I tu dwie uwagi – pierwsza dotyczy tych równych szans: co najmniej od czasów reformy min. Kudryckiej uczelnie z czołówki rankingów mają raczej „z górki” – dobre dofinansowanie, czasem środki specjalne itd. Po pojawieniu się IDUBów gwarantowane dodatkowe pieniądze przez kilka lat. Czyli jak już wszyscy będą mieli równe szanse, to okaże się, że parę ośrodków jest nie tyle na dopingu, co raczej jest w sytuacji uczniów, których rodzice wydali fortunę na korepetycje i zajęcia pozalekcyjne. Oczywiście ci uczniowie mają dokładnie takie same szanse, jak ich koledzy i koleżanki, którzy korzystali wyłącznie z dobrodziejstw państwowej edukacji. Pełna formalna równość szans zapewniona.
Uwaga druga, ostatnia: Ustawa 2.0 jest oparta na założeniu, że uczelnie powinny się od siebie różnić. Móc wybrać własny profil badawczy, dydaktyczny i organizacyjny. I jest to założenie słuszne. Uczelnia badawcza, zawodowa, liberal arts college mają swoje miejsce w systemie. Obecnie zróżnicowanie uczelni ogranicza się, wbrew założeniom, do badawczych i zawodowych. System jest skonstruowany tak, że wszystko inne musi zniknąć. Chciałbym, żeby podrasowywanie reformy dało uczelniom rzeczywistą możliwość znalezienia swojego DNA, a nie stało się pretekstem do stworzenia systemu, w którym wszyscy jesteśmy tacy sami i naśladujemy jeden „najlepszy i międzynarodowy” model.
Przed nami ciekawy tydzień, a jeśli ministerstwo zdąży opublikować swoje pomysły na reformę reformy – kolejny wpis na weekend gwarantowany.