Mój ostatni „habilitacyjny” wpis wywołał dyskusję idącą w kierunku, którego się nie spodziewałem sugerując możliwość przywrócenia habilitacji nie jako stopnia, ale wewnątrzuczelnianego tytułu na wzór praktyki II RP. Ponieważ nikt już nie pamięta o tym, że od 1920 roku wciąż rozwijamy i zmieniamy (nie zawsze na lepsze) tę samą ustawę, spróbuję przypomnieć, jak wyglądał awans naukowy w II RP. Za podstawę posłuży nam Ustawa o szkołach akademickich z 1933 r., powszechnie uważana za przejaw sanacyjnego biurokratycznego zamordyzmu.
Zgodnie z art. 29 tej ustawy habilitacja dawała tytuł (nie stopień) docenta, w szkołach artystycznych i niektórych innych docenturę można było uzyskań na wniosek komisji kwalifikacyjnej powoływanej przez radę wydziału. Przypominało to nieobowiązującą już procedurę przewodów kwalifikacyjnych II stopnia, zastąpionych procedurą nadania stopnia doktora habilitowanego sztuki.
Procedurę habilitacyjną regulował jeden przepis – art. 30 ustawy. Prawa nadawania docentur miały wszystkie szkoły akademickie (to jest uczelnie państwowe i zrównane z nimi w prawach na odrębnych zasadach uczelnie prywatne). Nie przewidywano jakiejś szczególnej procedury uzyskiwania prawa do nadawania stopni (ten model pojawia się też w landowych ustawach niemieckich).
Habilitację przeprowadzała rada wydziału. Od kandydata wymagano stopnia doktora, jednak, uwaga, rada wydziału mogła zwolnić z tego obowiązku wybitnych fachowców, a wyjątkowo także wybitnych badaczy naukowych! Oznacza to nie tylko samodzielność bez doktoratu, ale docenienie osiągnięć praktycznych kandydata. Habilitacja wdrożeniowa, którą z wielkim bólem usiłujemy wprowadzić może się schować! Zauważmy, że habilitant – fachowiec dalej musiał wykazać się osiągnięciem naukowym, habilitacja badała bowiem kwalifikacje naukowe kandydata i umiejętności dydaktyczne.
Przewód habilitacyjny obejmował trzy elementy:
- ocenę pracy habilitacyjnej (nie badano dorobku, tylko jakość JEDNEJ publikacji)
- dyskusję habilitacyjną
- wykład habilitacyjny,
przy czym rada wydziału mogła uwolnić kandydata od dyskusji i wykładu.
Habilitację można było rozszerzyć na inne dyscypliny, uchwałą rady wydziału, jeśli kandydat miał należyty dorobek. Docent przenoszący się na inną uczelnię miał habilitację uznawaną uchwałą rady wydziału nowego pracodawcy.
Dalej było mniej przyjemnie – habilitacja wygasała, jeśli docent przez dwa lata nie prowadził wykładów. Mogła być wprawdzie przywrócona uchwałą rady, ale praktyka szła w kierunku takim, że docenci prowadzili wykłady za darmo, by nie stracić habilitacji.
Jeszcze ciekawiej było z profesurą (art. 33). Otóż rada wydziału wysyłała ankietę do wszystkich profesorów zwyczajnych i nadzwyczajnych wykładających dany przedmiot z prośbą o wskazanie najodpowiedniejszych kandydatów. Zapytanie to nie mogło zawierać nazwisk kandydatów preferowanych przez wydział. Po przeanalizowaniu ankiet rada podejmowała uchwałę o przedstawieniu kandydata ministrowi, który przesyłał ją ze swoją opinią (biurokratyczny zamordyzm) Prezydentowi RP. Do tego dochodziły jeszcze profesury tytularne (docent z pięcioletnim doświadczeniem, papierem od prezydenta i dotychczasową pensją), honorowe, plus jeszcze parę szczegółów
Byłbym zapomniał, zostały jeszcze prawa doktoryzowania. I tu niespodzianka art. 41 poświęcony stopniom ogranicza się do stwierdzenia, że szkoły wyższe mogą nadawać stopnie naukowe niższe i wyższe, a ten wyższy to stopień doktora. I szlus. Szczegóły w rozporządzeniu.
W zasadzie w ramach deregulacji można by przywrócić system przedwojenny jeśli chodzi o habilitacje i profesury. Oczywiście nie wprost, ale habilitacja w oparciu o niewielką liczbę publikacji czy konsultowanie potencjalnych kandydatów na profesorów przemawiają do mojej wyobraźni. Podobnie jak uznanie, że szkoła akademicka nie może funkcjonować sprawnie bez prawa do decydowania o tym, którzy z jej pracowników mają kwalifikacje do wykładania, promowania i kierowania katedrami. Zanim zrobimy coś nowego, może warto odkurzyć starocie?
Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Przed wojną wykształcenie wyższe było naprawdę elitarne, w roku akademickim 1937/38 w Polsce było 14 studentów na 10,000 mieszkańców (mało, jak na ówczesną Europę). Osób zajmujących się nauką było w konsekwencji niewiele i wysłanie zapytania „do wszystkich profesorów zwyczajnych i nadzwyczajnych wykładających dany przedmiot” miało sens, bo, po pierwsze, nie trzeba było wysyłać setek listów, po drugie, adresaci znali – jeśli nie osobiście, to ze słyszenia i z publikacji – wszystkich potencjalnych kandydatów.
W roku 2015 mieliśmy 365 studentów na 10,000 mieszkańców. 26 razy więcej. Odpowiednio więcej (choć nie *proporocjonalnie* więcej) mieliśmy pracowników naukowych. Profesorów – i tych z tytułem naukowym, i „podwórkowych” – namnożyło się tylu, że ani się wszyscy w danej dziedzinie nie znają (chyba, że dziedzina jest niszowa), ani nawet o sobie nie słyszeli. Czynnik skali sprawia, że zastosowanie przedwojennej procedury byłoby niewykonalne.
Ale procedurę mamy wciąż niemal tę samą. BTW – w większości landów niemieckich, Szwajcarii, Austrii, Czechach i Słowacji też funkcjonują warianty tej samej procedury. Czy naprawdę byłoby gorzej, gdyby habilitacja była nie stopniem, a tytułem? Z profesurą, owszem, gorzej, ale z innej przyczyny. Wtedy liczba profesur była reglamentowana liczbą katedr (z wyjątkiem tytularnych) i to, co było w ustawie, to mniej więcej procedura konkursowa ze zgłaszaniem kandydatur przez zewnętrzne uczelnie, które mogły z radością wyeksportować na wakat swoje nadwyżki kadrowe. Skądinąd żeby tak zupełnie nic o sobie nie wiedzieć? Nawet prac nie czytać?
BTW – czy konsultowanie rad wydziałów uprawnionych do nadawania stopnia dr hab. zamiast recenzentów byłoby takie gorsze? Procedura byłaby niewątpliwie szybsza.
No jak to mamy „niemal tę samą procedurę”, skoro mamy zupełnie inną? Są recenzje zewnętrzne obejmujące nie tylko – jak to się dziś mówi – „osiągnięcie habilitacyjne”, ale całość dorobku, nie ma „dyskusji habilitacyjnej” (aka kolokwium habilitacyjnego), nie ma wykładu habilitacyjnego.
Przy okazji bodaj ostatniej nominacji (wyboru) do Trybunału Konstytucyjnego pewnego doktora habilitowanego prawa, którego nazwiska nie potrafili zapamiętać nawet posłowie popierającej go partii, bodaj prof. Zoll powiedział w telewizorze, że też o tym panu nie słyszał, ale to nic dziwnego, bo w Polsce jest jakieś półtora tysiąca profesorów i doktorów habilitowanych prawa, więc poza swoją wąską sub-dziedziną zna się tylko osoby naprawdę wybitne.
Czy Pan czytał prace wszystkich osób z tego półtora tysiąca?